WIĘCEJ

    Stanisława Naumienko (ps. „Czcionka”) – wspomnienia cz. 2

    Warto przeczytać

    Polska360.org
    Polska360.org
    Polska360 jest miejscem, w którym będą wzmacniane pozycje środowisk polskich i polonijnych w kraju ich zamieszkania, poprzez prowadzone webinaria, szkolenia prowadzone przez ekspertów.

    Wprowadzono mnie do środka Komendantury NKWD, zobaczyłam tam zdrajcę i wiele innych osób, które już wcześniej zachowywały się podejrzanie. Przykro powiedzieć, ale byli tam też Żydzi i Żydówki, którym pomagało się przetrwać okupację, a oni teraz w podzięce za to zdradzali nas i wydawali w ręce sowieckich oprawców. Zaczęła się gehenna wielogodzinnych przesłuchań, konfrontacji, straszenia biciem i torturami. Ja jakimś cudem uniknęłam bicia, chociaż wielokrotnie przesłuchujący mnie funkcjonariusz doskakiwał do mnie z pięściami, ale nigdy nie uderzył. Najgorszą torturą w czasie przesłuchań było wielogodzinne siedzenie na pieńku o średnicy kilkunastu centymetrów, bez prawa wykonywania najmniejszego ruchu. W tym czasie przesłuchujący bawił się rozłożonymi na stole narzędziami tortur. Były to metody mające doprowadzić do załamania psychicznego.

    Po wstępnym przesłuchaniu przewieziono naszą grupę do więzienia w Grodnie i tu zaczął się następny akt tragedii. Osadzona zostałam w przepełnionych celach, w strasznych warunkach sanitarnych. Znów przesłuchania ciągnące się wiele godzin i wreszcie proces przed Trybunałem Wojennym. Proces? To nie był proces, tylko parodia procesu, ale nam wtedy nie było do śmiechu. Dowódca naszego oddziału Konstanty Tarasewicz podczas rozprawy brał całą winę na siebie, myślał, że w ten sposób uchroni nas od wyroku skazującego. Nic to nie pomogło, wszyscy dostaliśmy wysokie wyroki za zdradę ojczyzny (ale czyjej?). Mój wyrok brzmiał: 10 lat katorgi, 5 lat pozbawienia praw obywatelskich i przepadek mienia (na szczęście takiego nie posiadałam). Po ogłoszeniu wyroku ogarnęła mnie rozpacz, że nie zobaczę więcej dzieci ani Mamy, a zarazem ulga, że koszmar się skończył, teraz już nie może być gorzej. Okazało się jednak, jak bardzo się myliłam.

    Po zakończeniu rozprawy trafiłam z powrotem do więzienia w Grodnie. Tym razem do pustych, zimnych cel, choć wciąż pozbawionych nawet prymitywnych pryczy, tylko betonowa posadzka i brudne koce do okrycia. Okropne warunki sanitarne. Za wszelką cenę starałyśmy się z innymi więźniarkami utrzymać jako taką czystość, ale było to prawie niemożliwe, zaczęły atakować nas wszy. Głód był prawie nie do zniesienia, pomimo tego, że rodzina mogła podawać nam paczki z jedzeniem, otrzymywaliśmy marne resztki po tym, co rozkradła z nich służba więzienna.

    Nadszedł grudzień (roku nie pamiętam), na dworze panował silny mróz, a nas przygotowywano do transportu do łagrów. Trwało to długo, stałyśmy na mrozie. Wreszcie ruszyłyśmy piechotą przez miasto, żegnane okrzykami „prawomyślnych” obywateli, którzy życzyli nam „polskim świniom” abyśmy zdechły w obozach, bo tam jest nasze miejsce. Dotarłyśmy do dworca kolejowego, gdzie czekały na nas brudne, bydlęce wagony. Do każdego wpychano po 40 osób. Było tak ciasno, że mogłyśmy tylko stać lub siedzieć z podkurczonymi nogami. W wagonach nie było prycz, a za ubikację służyła wycięta w podłodze dziura. Przez pierwsze trzy dni nie dostałyśmy nic do jedzenia, bo strażnicy uważali, że mamy zapasy dostarczone nam przez nasze rodziny. Podawali nam tylko gorącą wodę. W czwartym dniu naszej podróży zaczęto podawać nam gorącą zupę. To była cudowna odmiana. Po tygodniu dotarłyśmy do punktu „przeładunkowego” w Orszy. Zaprowadzono nas do więzienia. Po wielogodzinnym oczekiwaniu na korytarzach wpuszczono nas do cel, gdzie zostałyśmy przywitane obelgami przez znajdujące się tam kryminalistki. Ostrzeżone przez życzliwą osobę, pilnowałyśmy swoich rzeczy osobistych jak oka w głowie, by uchronić nasz i tak marny dobytek przed rozgrabieniem. W takich warunkach uwłaczających godności ludzkiej, ciągle lżone i terroryzowane doczekałyśmy pierwszej Wigilii.

    Za stół musiały nam wystarczyć nasze worki przykryte prześcieradłem. Na ten „wspaniały”,  wigilijny stół powędrowały smakołyki, które każda z nas zachowała na tę właśnie okazję. Mnie udało się przemycić kawałek opłatka, który dostałam od matki na pożegnanie w Grodnie. Była to bardzo smutna uroczystość, a zarazem tak zaskakująca, że nawet nasze agresywne sąsiadki z celi zamilkły i zaczęły się żegnać i modlić razem z nami. Podzieliłyśmy się opłatkiem między sobą. Ja, trzymając opłatek, podeszłam do naszych prześladowczyń, zawahały się, ale przyjęły go i połamały się nim z nami. Od tego momentu miałyśmy już spokój. Nie trwało to długo, bo w drugi dzień Świąt wyruszyłyśmy w dalszą drogę.

    W wagonach było już trochę luźniej, ale nadal nie było pryczy do spania, a ciasnota nie pozwalała położyć się na podłodze. Po jakimś czasie takiej podróży, w coraz większym mrozie, dano nam do wagonu piecyk. Mogłyśmy się trochę ogrzać. Niedługo trzeba było go oddać do następnego wagonu, bo tam też marzli ludzie. Po wielu dniach takiej koszmarnej podróży dotarłyśmy do celu, do Archangielskiej Obłasti, w której znajdowało się wiele łagrów. Pociąg zatrzymał się w szczerym polu, wkoło były tylko śnieg i zaspy po pas. Wysiadłyśmy z pociągu, każda z nas ze swym skromnym dobytkiem i podążyłyśmy ku swemu przeznaczeniu. Nasze zesztywniałe od braku ruchu nogi nie bardzo chciały się poruszać, co bardzo denerwowało strażników. Ponaglali nas krzykami, popychali kolbami i szczuli psami. Jeden z psów rzucił się na mnie, na szczęście skończyło się tylko na podartym ubraniu i strachu, ale uraz pozostał. Do dziś boje się psów, nawet tych małych.

    Tak rozpoczęła się moja dziesięcioletnia katorga. Nie chcę się o tym rozpisywać, bo moje losy podobne są do losów tysięcy zesłanych Polaków. Ciężka praca, głód, choroby, tęsknota za bliskimi. Utrata nadziei na odmianę losu przeplatała się z nadzieją, że będzie jeszcze dobrze, że powrócę do rodziny, do dzieci, do Polski. W trudniejszych chwilach na zesłaniu pomagała mi modlitwa, w Bogu zawsze miałam nadzieję, ufność i wiarę w to, że mnie nie opuści i nie zawiodłam się.

    Po odsiedzeniu wyroku wyszłam na tak zwaną wolność. Była to wieczysta zsyłka bez prawa opuszczenia Workuty, do której rzuciły mnie losy w ostatnim okresie mojej obozowej gehenny. „Wystawiona” na wolność za bramę obozu, bez dachu nad głową i środków do życia, musiałam znaleźć jakąś pracę i kąt do mieszkania. Znalazłam pracę jako opiekunka do dzieci u sowieckiego oficera. Miałam szczęście, trafiłam na człowieka prawego, dzięki któremu udało mi się szczęśliwie wrócić do Polski, do moich dzieci.

    Po powrocie nie dane mi było cieszyć się całą rodziną. Mój mąż, który wrócił z obozu pięć lat wcześniej, ułożył sobie życie od nowa. Nie winię go za to, wszystkiemu winna była wojna i nasza długa rozłąka. Po powrocie do Kraju najważniejsze dla mnie było to, że odzyskałam dzieci, choć one były już prawie dorosłe. Pobyt w obozie odebrał mi radość patrzenia, jak się rozwijają i jak dorastają. Rozpoczęło się nasze trudne, biedne, ale i bardzo szczęśliwe życie. Byliśmy razem. Kiedy dziś wspominam te lata, cieszę się, że miałam siłę, żeby to wszystko przetrwać. Także tę moją drugą „katorgę” – walkę o byt, o wychowanie i wykształcenie dzieci.

    — Koniec części drugiej —

    Wspomnienia pochodzą z Kwartalnika Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK nr 4(21)/2001

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj

    Najnowsze

    Nieznana historia warszawskiej Pragi

    Praga należy do najciekawszych i najchętniej odwiedzanych przez turystów rejonów Warszawy. Ma swoją własną historię i tożsamość. Nie wszyscy...

    Zobacz także

    Skip to content