WIĘCEJ

    Jerzy Biliński – wspomnienia cz. 2

    Warto przeczytać

    Polska360.org
    Polska360.org
    Polska360 jest miejscem, w którym będą wzmacniane pozycje środowisk polskich i polonijnych w kraju ich zamieszkania, poprzez prowadzone webinaria, szkolenia prowadzone przez ekspertów.

    Po nieprzespanej nocy, przed świtem usłyszeliśmy jak na korytarz żołnierskim krokiem wchodzi duża grupa ludzi. Był to oddział sowiecki. Powstała cisza pełna oczekiwania. Otworzyły się drzwi do celi więziennej. Oczom naszym ukazał się szpaler sowieckich żołnierzy, stojących wzdłuż drogi od  celi do krytego plandeką samochodu ciężarowego. Przepędzono nas do niego i kazano usiąść na podłodze, każdy pomiędzy nogami poprzedniego. W taki sposób zostaliśmy przekazani przez UB władzom sowieckiego NKWD.

    Kolumna samochodowa ruszyła z Zamku Lubomirskich w stronę Łańcuta. Stamtąd jechaliśmy dalej, przez Przeworsk, Jarosław do Przemyśla. Powieziono nas do koszar 22 palu [22 Pułku Artylerii Lekkiej], gdzie umieszczono nas w stajniach. Zastaliśmy już tam sporo kolegów  – żołnierzy AK z Kolbuszowej. Spotkałem wielu znajomych z konspiracji. Wnet zaczęły się przygotowania do jakiejś podróży, o której cel baliśmy się. Poddawano nas zabiegom higieniczno-fryzjerskim, a także codziennym rewizjom szczegółowym, w czasie których enkawudziści zabierali nam wszystko, co uznali za stosowne: często były to pamiątki rodzinne, jak pierścionki, obrączki, zegarki, zapalniczki. Butów oficerskich też nikt z nas nie uchował. Jedzenie było przez cały czas bardzo marne. W końcu odbył się przegląd lekarski. Jak się okazało, tylko świerzb ratował przed wywózką. Codziennie dochodziły do nas nowe twarze i po tygodniu przybył, towarzysząc mi stale z domu przez wszystkie cele więzienne, Józek Kogut; przywitaliśmy się serdecznie. Wraz z nim przywieziono grupę ludzi z Rzeszowa i Kolbuszowej, aresztowanych później.

    W czasie pobytu w Przemyślu poddano nas, jak naliczyłem, jedenastu rewizjom; czasem robiono je dwa razy w ciągu dnia. Dzień 23 listopada był dniem wywózki. Zebrano nas i zaczęto wyczytywać nazwiska z list. Wyczytywanych wyprowadzono do otwartych samochodów i znowu każdy z nas musiał usiąść między nogami poprzedniego. Zawieziono nas do podstawionego transportu, składającego się z wagonów towarowych. Wagony były świeżo zdezynfekowane wapnem chlorowanym, jeszcze mokre. Pośrodku wagonu stał piecyk żelazny, na podłodze wysypana była niewielka ilość miału węglowego i leżały trzy kłody drewna; nie można było jednak napalić w piecyku, bo nikt nie miał zapałek ani choćby noża. W kącie był otwór „sanitarny” w podłodze.

    W wagonie znalazło się 50 ludzi, panował straszny tłok. Wieczorem pociąg ruszył w kierunku Lwowa, przez Przemyśl; ale nie ujechał daleko, na dużym zakręcie pod Medyką zwolnił, usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk i hamowanie. Pociąg stanął. Coś działo się na zewnątrz, słyszeliśmy krzyki i bieganinę wzdłuż wagonów. Dopiero nad ranem dojechaliśmy do Medyki. Jak się później okazało w sąsiednim wagonie po usunięciu luźnej deski wagonu i otwarciu drzwi więźniowie zaczęli uciekać. Uciekło ich kilkunastu. Jeden z nich tak niefortunnie wyskoczył, że koło wagonu zmiażdżyło mu palce u nogi, stąd ten krzyk.

    Od tego czasu pilnowano nas niezwykle. Jazda była makabryczna. Było bardzo zimno. Jedzenie dostawaliśmy raz dziennie, w bardzo niewielkiej ilości. Na przedwojennej polsko-sowieckiej granicy w Szepietówce konwojenci sprzedawali żywność za bimber. Zaczęły się odbywać ich libacje, przy równoczesnym dręczeniu nas głodem. Pragnienie gasiliśmy, zlizując szron ze śrub wagonu, albo, jeżeli udało się podejść do okna – zdrapując trochę szronu z dachu. Ślimacza jazda trwała do Kijowa, potem do Moskwy. W Moskwie wyniesiono z wagonów ciała zmarłych w podróży i postój był dłuższy. Zadawaliśmy sobie wciąż pytanie, za co spotkało nas tyle cierpień.

    Po opuszczeniu Moskwy jechaliśmy szybciej i w końcu przez Kalinin i Bołogoje dojechaliśmy 4 grudnia 1944 r. do stacji Borowicze. Miasteczko było usytuowane nad rzeką Mstą, a wokół niego w odległości kilkunastu kilometrów znajdowało się 6 obozów, należących do tzw. Łagier-Uprawlenia nr 270.

    W końcu dotarliśmy do łagru, w którym znajdowali się już ludzie z trzech wcześniejszych transportów, jednego z Lublina i dwóch z Sokołowa Podlaskiego; nasz z Przemyśla, był czwartym. W tych czterech transportach przyjechało około 6000 więźniów. Umieszczono nas w ziemiankach z piętrowymi pryczami, tzw. narami, na których spaliśmy na deskach przytuleni do siebie. Obóz z ziemiankami i barakami otoczony był podwójnymi drutami, z wieżyczkami wartowniczymi na narożnikach i reflektorami. Chyba w celu upokorzenia nas funkcyjnymi w obozie byli początkowo jeńcy niemieccy.

    Najbardziej wzruszającym momentem była modlitwa wieczorna, która przybliżała nas wspomnieniami do rodzinnych stron. Śpiewaliśmy „Wszystkie nasze dzienne sprawy” i „O Panie, któryś jest na niebie”. Po krótkim czasie zakazano nam i tego; uczono nas za to hymnu sowieckiego.

    Nosiliśmy drewno do kuchni i wodę z rzeki Msty. Raz urządzono nam wyprawę po drzewo do lasu oddalonego o 12-15 km. Każdy musiał nieść po dwa jednometrowe okrąglaki na ramionach, a wyprawie towarzyszyło ciągłe pokrzykiwanie naszej „ochrony” z NKWD. Niektórzy z kolegów padali ze zmęczenia i trzeba było im pomagać. Codziennie odbywały się też „powierki”, a potem marsz czwórkami, ze śpiewem na ustach. Śpiewaliśmy przeważnie „Polonię”.

    Brak higieny, a także jakiejkolwiek sensownej pracy, doprowadziły do tego, że naszym głównym zajęciem stało się wybijanie mnożących się masowo wszy, a wykonywaliśmy to we „wszechubojni” – miejscu przy okienkach. Nie nadążaliśmy jednak z całkowitym ich wybiciem.

    Przebywający w obozie jako więzień ksiądz Kornilak w kącie baraku spowiadał chętnych, a było ich wielu. Duchowo przyjmowaliśmy komunię świętą. Msza święta odprawiana była dopiero później i to potajemnie, tylko dla wtajemniczonych. W końcu też grupa więźniów utworzyła zespół artystyczny, do którego i ja się włączyłem. Wygłaszałem monologi, śpiewałem piosenki lwowskie, góralskie, rzeszowskie i żydowskie. Występy te podtrzymywały kolegów na duchu. Niestety naraziłem się śpiewaniem piosenek żydowskich, za co mianowany przez Sowietów działacz kulturalno-oświatowy Kiliszczuk zakazał mi w ogóle występowania. Kiliszczuk, ciekawa postać wśród nas, komunista od młodych lat, wyjechał z Polski do ZSRR, gdzie pomimo komunistycznych poglądów często zdarzało mu się przesiadywać w więzieniu. Do Polski wrócił razem z wkraczającymi wojskami sowieckimi w 1944 r. Organizował UB w Krasnymstawie, był komendantem UB w Kraśniku; prześladował żołnierzy AK i w końcu na skutek fałszywego donosu został aresztowany za rzekomą współpracę z AK i wywieziony z nami do łagru.

    W obozie doznawaliśmy perfidnego działania władz sowieckich: fałszu, obłudy, brutalności, szykan. Na przykład w wigilię Bożego Narodzenia obiecano nam przydział dodatkowych racji żywieniowych. W zamian za to zmuszono nas do kilkugodzinnego marszu, po którym ustawiono nas przy barakach i powoli wpuszczano po dwóch. Okazało się, że była znów rewizja, kilkunasta z kolei. Około 250 więźniów musiało kolejno rozbierać się do naga, podczas gdy reszta stała i marzła na dworze. Podczas wieczoru wigilijnego przy składaniu życzeń wybuchł chóralny szloch. Tego zapomnieć się nie da! Zdarzały się wypadki desperackie: kilkunastu kolegów zginęło na drutach, zastrzelonych podczas prób ucieczki.

    Posiłki składały się z 600 g chleba, płaskiej łyżki cukru oraz tzw. zupy, przynoszonej przez „dziesiątkowych” w 5 litrowych wiadrach. Samo rozlewanie zupy było pilnie obserwowane i kontrolowane. Rozlewał ją dziesiątkowy do ustawionych rzędem, a przez nas samych wykonanych puszek. Najważniejszą przy tym czynnością było mieszanie całej zupy aż do samego dna wiadra.

    Dla każdego z nas tragedią stawały się dolegliwości związane z żołądkiem lub pęcherzem. Wychodzenie nocą do latryny było zmorą, ale było też niebezpieczne, bo strażnicy mogli zastrzelić więźnia nawet dla samej przyjemności. W łagrze była „bania”, w której odbywała się „kąpiel”. Drewniany skopek był często dziurawy, a mydło było wielkości kostki cukru.

    W Jegolsku przebywałem do lutego 1945 r. Urządzono wtedy komisję lekarską, która rzekomo kwalifikowała nas do zwolnienia do domu. Jednak zamiast na stację kolejową, trzystu z nas musiało przemaszerować do następnego obozu. Pracowałem w nim w cegielni „w kirpicznym zawodzie”. Praca była bardzo ciężka; ja nie wytrzymywałem. Wychodziliśmy z łagru o 7 rano, a pracę zaczynaliśmy o 8. Koledzy zajmowali się wydobywaniem glinki ceramicznej, pracując na 3 zmiany: od 9, 17 i 23. Tempo pracy było mordercze. Każde wyjście do pracy i powrót z niej wiązały się z przeliczaniem wszystkich przy bramie. Jeśli liczba więźniów się nie zgadzała i nie można było się wszystkich doliczyć, staliśmy tak długo, aż sprawa się wyjaśniła. Dobijały nas wypadki tragiczne. Jeden z kolegów, nazwiskiem Królak, nie wytrzymał tej ciężkiej pracy i próbował uciec. Schwytali go jednak, podprowadzili pod bramę i zastrzelili na naszych oczach. Dla odstraszenia, typowym strzałem w potylicę.

    — Koniec części drugiej —

    Fragmenty wspomnień pochodzą z nr 2(55)/2010 „Kwartalnika” Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK

    Pełna wersja opowieści Jerzego Bilińskiego, wspomnienia jego żony Janiny (ps. „Boja”, „Janina”) oraz wiele więcej ciekawych informacji znajdą Państwo w książce Barbary Bilińskiej-Skupnik „Przyrzeczeniu wierni. Dzieje Janki i Jurka Bilińskich” wyd. Miles, Kraków 2021.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj

    Najnowsze

    Nieznana historia warszawskiej Pragi

    Praga należy do najciekawszych i najchętniej odwiedzanych przez turystów rejonów Warszawy. Ma swoją własną historię i tożsamość. Nie wszyscy...

    Zobacz także

    Skip to content