WIĘCEJ

    Jerzy Biliński – wspomnienia cz. 1

    Warto przeczytać

    Polska360.org
    Polska360.org
    Polska360 jest miejscem, w którym będą wzmacniane pozycje środowisk polskich i polonijnych w kraju ich zamieszkania, poprzez prowadzone webinaria, szkolenia prowadzone przez ekspertów.

    Gdy sięgnę pamięcią dawnych lat, które przeleciały „jak woda przez sito”, stają mi przed oczyma szczególnie utrwalone obrazy: czynny udział w harcerstwie i niezapomniane obozy harcerskie, działalność w klubie sportowym Kolejowego Przysposobienia Wojskowego, w teatrze amatorskim oraz praca w „Sokole”. Środowiska te przyczyniły się do wyrobienia we mnie wówczas patriotyzmu, który zaowocował w okresie wojny.

    Urodziłem się 13 listopada 1919 r. w Rawie Ruskiej. Szkołę powszechną ukończyłem w Chyrowie, a gimnazjum im. Juliusza Słowackiego w Przemyślu. Maturę zdałem w zimie, na przełomie lat 1938/39. Do gimnazjum dojeżdżałem pociągiem z Posady Chyrowskiej; mieszkałem tam w budynku stacyjnym dworca z moją matką u siostry, której mąż był urzędnikiem kolejowym. Pamiętam, jak w lipcu 1939 r. budowaliśmy w junackich hufcach pracy bunkry, które – jak się potem okazało – nie były zbyt wielką przeszkodą dla Niemców.

    W chwili wybuchu wojny byłem w Chyrowie i zostałem najpierw przydzielony do obrony przeciwlotniczej na tamtejszej stacji kolejowej. Pewnego dnia lotnicy niemieccy zrzucili pociski na poczekalnię dworcową, w której zostało zabitych kilkunastu podróżnych. Wnet wyruszyłem górami przez Sambor, Drohobycz, Bolechów i Dolinę w poszukiwaniu swojej jednostki wojskowej. Wypadki potoczyły się nie tak, jak myślałem, wróciłem więc do domu, gdzie zastałem już wojska sowieckie.

    Do Posady Chyrowskiej przyjechał któregoś dnia transport jeńców polskich zamkniętych w wagonach towarowych, które konwojowali Sowieci. W pewnym momencie zauważyłem, że sowieccy strażnicy rozpalili ognisko za magazynem kolejowym i zaczęli popijać. Zbliżał się wieczór, a oni wciąż biesiadowali. Podbiegłem wówczas do transportu od tyłu i zacząłem odryglowywać drzwi wagonów. Kilka z nich otworzyłem, a nasi żołnierze pouciekali. Transport wyruszył potem dalej z kilkoma pustymi wagonami; Sowieci nie zorientowali się, co się stało. Wróciłem późno, a w domu zastałem matkę klęczącą, modlącą się za mnie. Taki to był początek mojej walki z okupantem.

    Po pewnym czasie opuściłem dom w Chyrowie. Kupiłem za 10 rubli przepustkę od policjanta Żyda, przekroczyłem granicę na Sanie w Przemyślu i poszedłem na Zasanie; tam wsiadłem w pociąg do Rzeszowa, gdzie mieszkał mój ojciec oraz brat z rodziną.

    Dnia 1 stycznia 1940 r. zacząłem pracować w aptece obwodowej w Rzeszowie w charakterze laboranta.  Tak zacząłem uczyć się zawodu. Podjąłem też pracę w konspiracji, co nie przeszkodziło mi jednak złożyć w 1943 r. tajny egzamin na pomocnika aptekarskiego.

    W 1941 r. poznałem moją obecną żonę, Janinę Orszak; razem pracowaliśmy w konspiracji, w wywiadzie i kontrwywiadzie. W marcu 1942 r. oboje złożyliśmy przysięgę, którą odebrał od nas Józef Król (ps. „Krzywy”, ale używał kilku pseudonimów).

    W październiku 1943 r. wziąłem ślub z Janiną. Nosiła ona konspiracyjny pseudonim „Janina”, ja zaś „Dąb”. Nasze mieszkanie było nie tylko punktem kontaktowym, ale też często miejscem, w którym odbywały się odprawy Inspektoratu AK. Było ono również punktem gromadzenia informacji o ruchach wojsk niemieckich, ich koszarach i magazynach, o działaniu urzędów niemieckich, starostwa itd. Komórka nasza miała kontakty z więzieniem, z policją „granatową” i innymi urzędami. Ze względu na usytuowanie Apteki Obwodowej na rogu ulic 3 Maja i Jagiellońskiej, przy której znajdowała się siedziba gestapo, jak i niemiecka dzielnica mieszkaniowa, w aptece zaopatrywali się Niemcy. Nazwiska osób wypisywane na receptach były przez nas analizowane, co ułatwiało nam ustalenie ludzi współpracujących z Niemcami.

    Żona moja, korzystając z kontaktów z wikarymi księdza prałata Tokarskiego przy kościele farnym,  wystawiała potrzebującym różne zaświadczenia do dokumentów, z metrykami chrztu włącznie. Księża spełniali każdą jej prośbę, bez względu na wyznanie zainteresowanego.

    Pewnego dnia zostałem aresztowany przez dwóch największych zbirów gestapo, Friedricha Potenbauma i Hansa Flaschke – tłumacza. Podczas przesłuchania pierwszy bił mnie i kopał, drugi zaś był bardzo grzeczny i wciąż namawiał, żeby przyznać się do wszystkiego. Sprawa dotyczyła listu, który wysłałem do kolegi do Elbląga. Wyjechał tam, mając fałszywe papiery. W liście użyłem jego właściwego imienia w tytule; stałem się podejrzany, zarzucono mi nawet kontakt z międzynarodowym komunizmem. Po 12 godzinach bicia i kopania wypuścili mnie pod warunkiem, że będę zgłaszał się z każdą korespondencją, która przyjdzie od niego do mnie. Zaręczył też za mnie pracownik Arbeitsamtu – Alfred Fuss. Rodzina i znajomi martwili się o mnie, koledzy zaś z konspiracji bali się, żebym nie zaczął zeznawać i sypać ludzi. Po opuszczeniu siedziby gestapo nie mogłem nawet iść, nie miałem zupełnie siły. Po kilku dniach zostałem sprawdzony: przyszła do mnie kartka rzekomo od tego mego kolegi, Tadeusza Chobrzyńskiego. Nadeszła z Elbląga, ze stemplem wysyłki z poprzedniego dnia. Odniosłem ją, jak mi nakazano. Odtąd już więcej nie musiałem się meldować w gestapo.

    Niemiec Fuss widział w jakiś czas potem, jak wynosiłem podaną mi przez żonę przez okno zdemontowaną centralkę telefoniczną i nie wsypał nas, pomimo, że był on przecież w SA i pracował jako kierownik działu w Arbeitsamcie. Otrzymał za to od AK „list żelazny” na powrót do Niemiec.

    W 1944 r. obaj gestapowcy, którzy mnie przed rokiem aresztowali i przesłuchiwali, zaczęli gorliwie aresztować i maltretować żołnierzy AK. Zostali za to skazani na karę śmierci. Pod dowództwem „Krzywego” brałem i ja udział w przygotowaniu tej akcji likwidacyjnej. Nasza grupa wywiadowcza w ciągu kilkunastu dni „rozpracowała” ich cotygodniowe piątkowe przejazdy bryczką konną o tej samej porze, do koszar straży kolejowej, tzw. „Bahn-schutzu”. Na dzień zamachu wyznaczono piątek 25 maja 1944 r. Akcję przeprowadzał dowódca placówki AK – Michał Bereś (ps. „Bem”) wraz z trzema żołnierzami i obstawą. Obaj groźni gestapowcy zostali zlikwidowani.

    Rozpoczęła się akcja „Burza”. Był to czas, w którym zbliżał się front. Niemcy wycofywali się, a zbliżały się wojska sowieckie. Postawiliśmy sobie za cel zorganizować zabezpieczenie magazynów, zatroszczyć się o porządek, a także pomóc wojskom sowieckim w walce z hitlerowskimi Niemcami. Jednak nasze rozmowy z Sowietami na temat naszej gotowości do wspólnej walki z Niemcami uwidoczniły niestety natychmiast ich wrogie ustosunkowanie się do nas.

    Do Rzeszowa Sowieci wkroczyli 2 sierpnia 1944 r. Natychmiast wydali rozkazy o dekonspiracji, oddawaniu broni, przekazywaniu im składów, magazynów itp. Nasze mieszkanie było wciąż pełne ludzi. Organizowane były oddziały AK, które miały wyruszyć na pomoc walczącej już Warszawie; wybuch Powstania Warszawskiego dodawał nam sił i nadziei.

    Tymczasem docierały do nas coraz gorsze wiadomości. Napływać zaczęli nowi ludzie, komuniści, którzy obejmowali wyższe stanowiska, organizowali Urzędy Bezpieczeństwa. Otrzymaliśmy rozkaz dalszej konspiracji i odtąd rozpoczęła się dla nas znów praca w podziemiu, zupełnie tak samo jak za czasów niemieckiego okupanta; zmienił się tylko przeciwnik. Prowadziliśmy kartoteki ludzi, którzy współpracowali z przybyłymi ze wschodu komunistami, z PPR czy UB.

    Tak więc nadal pracowałem w konspiracji i miałem właściwie ten sam zakres pracy, z tym, że bezpośrednim moim przełożonym po „Krzywym” został Władysław Pałka, ps. „Zbigniew”. Dostaliśmy wówczas piękne mieszkanie i dzięki temu w jednym z pokoi mógł mieszkać u nas komendant jednej z placówek Rzeszowa, porucznik Józef Kogut – ps. „Józef”.

    Pewnego dnia zostałem ostrzeżony przez Stanisława Panka, że moje nazwisko znajduje się w UB na liście ludzi, którzy mają być aresztowani. Informację tę przekazał mu Mieczysław Kawalec (ps. „Żbik”). I rzeczywiście: w dniu 5 października 1944 r. o godzinie 23:15 po głośnym stukaniu w drzwi rozległ się głos: „Otwierać, to Urząd Bezpieczeństwa”. Do mieszkania weszło pięciu ludzi, ubranych w mundury Wojska Polskiego. Po obejrzeniu z grubsza mieszkania kazano nam stać w koszulach nocnych z rękami uniesionymi do góry. Po jakimś czasie pozwolono nam usiąść po turecku na tapczanie, nadal z podniesionymi rękoma, i tak trzymano nas do godz. 5 rano. Chociaż po ostrzeżeniu zlikwidowaliśmy natychmiast wszystkie ważne dokumenty, zostały jeszcze jakieś materiały i broszury. Żona moja zachowała się bardzo dzielnie: włożyła je za pas do pończoch i udawała kobietę w ciąży. Tymczasem „ubowcy” zażyczyli sobie zobaczyć strych i piwnicę. Po przejrzeniu strychu i przerzuceniu węgla w piwnicy pozwolono nam się ubrać. Zabrano nam wszystkie legitymacje i dokumenty, zabrano też napisane ołówkiem dwa artykuły polityczne o Stalinie, przygotowane do prasy podziemnej (o co się najbardziej martwiłem) i komunikat radiowy BBC z Londynu napisany na różowym papierze, który odegrał wielką rolę w moich dalszych losach.

    Obu nas z Józefem aresztowano. Zeszliśmy na ulicę, gdzie stali jeszcze dwaj żołnierze. Poprowadzono nas środkiem ulicy, pod skierowanymi w nas pepeszami, do UB przy ul. Jagiellońskiej. Tu zamknięto nas w celi, do której wpuszczano coraz to nowych więźniów. W celi nie było żadnych mebli, tylko piec. Było nas tam chyba ze dwudziestu. Wszyscy myśleliśmy, że szybko zostaniemy wypuszczeni, co się jednak nie sprawdziło. W areszcie tym traktowano nas okropnie. Dokuczano nam, obrzucano nas obelgami, wyzywano: „Wy londyńskie sługusy, sk…syny”. Kazano mi umyć schody w całym budynku. Józef został pobity.

    Po kilku dniach zaprowadzono nas do więzienia, słynnego Zamku Lubomirskich; tu nie było już takiego tłoku jak w areszcie UB, gdzie cela „pękała w szwach”. W więzieniu wsadzono nas z Józkiem do celi nr 13. Byliśmy wtedy świadkami niesamowitych wydarzeń. W czasie tym bowiem miała miejsce próba odbicia więzienia, a także przyjechał Sąd Wojenny z Lublina, który zasądził pięciu żołnierzy AK na karę śmierci. Jednego z nich zabrano z naszej celi na rozprawę i po rozprawie, pewnie przez pomyłkę, przyprowadzono z powrotem na chwilę, zanim zabrano go do „celi śmierci” nr 27. Chłopak wszedł i nie mógł słowa wymówić, twarz miał szarą; usłyszeliśmy tylko wyszeptane słowa „Kara śmierci”.

    Przeżycie to było dla nas straszne. Nasuwało się pytanie, co będzie z nami, i dlaczego? Wyroki wykonano. Każde kroki na korytarzu były dla nas postrachem, że oto i nas będą sądzić. W nocy z 12 na 13 listopada otworzono drzwi do celi i wywołano moje nazwisko, polecając zabranie z sobą rzeczy. „Klawisze” chodzili zawsze z pepeszami, tym razem – o dziwo – mój konwojent pepeszy nie miał. Zaprowadził mnie do kancelarii na parterze, gdzie siedział oficer sowiecki – enkawudzista. Z mojej teczki wyciągnął i wręczył mi moją legitymację szkolną Czerwonego Krzyża, sprawdził tożsamość i kazał wyjść. Na korytarzu czekał na mnie ten, który mnie przyprowadził i pod tym jednoosobowym konwojem przeszedłem do dużego pomieszczenia, w którym była już grupa ludzi. Cała ta procedura robiła na mnie wrażenie, jakbym miał zostać zwolniony, ale kiedy dowiedziałem się, za co siedzieli moi nowi współlokatorzy, straciłem wszelką nadzieję na zwolnienie.

    — Koniec części pierwszej —

    Fragmenty wspomnień pochodzą z nr 2/2010 „Kwartalnika” Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK

    Pełna wersja opowieści Jerzego Bilińskiego, wspomnienia jego żony Janiny (ps. „Boja”, „Janina”) oraz wiele więcej ciekawych informacji znajdą Państwo w książce Barbary Bilińskiej-Skupnik „Przyrzeczeniu wierni. Dzieje Janki i Jurka Bilińskich” wyd. Miles, Kraków 2021.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj

    Najnowsze

    Nieznana historia warszawskiej Pragi

    Praga należy do najciekawszych i najchętniej odwiedzanych przez turystów rejonów Warszawy. Ma swoją własną historię i tożsamość. Nie wszyscy...

    Zobacz także

    Skip to content