WIĘCEJ

    Jerzy Biliński – wspomnienia cz. 3

    Warto przeczytać

    Polska360.org
    Polska360.org
    Polska360 jest miejscem, w którym będą wzmacniane pozycje środowisk polskich i polonijnych w kraju ich zamieszkania, poprzez prowadzone webinaria, szkolenia prowadzone przez ekspertów.

    Nadszedł koniec wojny, który natchnął nas nowymi nadziejami; praca była jednak w dalszym ciągu mordercza. O końcu wojny poinformowano nas zebranych na apelu. Baliśmy się, że nie doczekamy powrotu do kraju, bo zaczęła nękać nas biegunka i zachorowało tak wielu, że zanosiło się na epidemię. Rzeczywiście biegunka nas zdziesiątkowała.

    Pod koniec maja 1945 r. część chorych wywieziono do Waldlagru i Jegolska, a zdrowych przeniesiono do Schachtlagru. Ja dostałem się do Schachtlagru. Praca w tym łagrze przeraziła nas. Część z nas pracowała w kopalni węgla nr 103. Warunki były tam straszne, woda ustawicznie zalewała kopalnię, a pompy nie nadążały jej wypompowywać. Szyb nr 102 zaś był jedną tragedią, gdyż woda tryskała tam ze wszystkich ścian. Kierowanie tam do pracy było nie tylko nieporozumieniem, lecz przede wszystkim sadystyczną złośliwością. Szyb nr 102 pochłonął wiele istnień ludzkich. Następną kopalnią, w której pracowali więźniowie, była „Nakłonna”. Oprócz Polaków pracowali w niej również karnie Sowieci, kobiety i mężczyźni. Warstwa węgla była tam grubości zaledwie 30-50 cm, a wydobyty na powierzchnię ziemi węgiel rozpadał się na miał.

    Jedna z grup więźniów pracowała przy budowie baraku przeznaczonego na stołówkę. Początkowo pracowałem tam – do czasu, bo jednak zostałem sanitariuszem barakowym. Lepiej późno niż wcale. Wieczorami moje myśli biegły do domu rodzinnego, ale były chwile, że wskutek wyczerpania nerwowego nie mogłem przypomnieć sobie twarzy najbliższych. Wiadomości z domu nie otrzymywaliśmy żadnych, korespondencja była bowiem złośliwie uniemożliwiana.

    Pełniąc funkcję sanitariusza barakowego, nieco odżyłem. Opiekowałem się chorymi. Spisywałem też chorych zgłaszających się do lekarza, najpierw na deseczkach, a napisy te likwidowałem, trąc je kawałkiem szkła. Z biegiem czasu, po zdobyciu tekturowych pudełek, zacząłem spisywać chorych na tekturkach. Zdarzało się często, że droga chorego do szpitala była jego ostatnią drogą i to mnie zupełnie załamywało. Stale nas ubywało. Najczęściej koledzy umierali na biegunkę, prawie we wszystkich obozach. W szpitaliku, podobnie jak w ambulatorium, kontrolę przeprowadzała „wraczka” – przeważnie była to felczerka.

    Z powodu braku leków leczenie było proste. Chorym aplikowano do wewnątrz, i zewnętrznie na choroby skórne – roztwór nadmanganianu potasowego, który zresztą często okazywał się doskonałym lekiem. Miewaliśmy też, ale w mikroskopijnej ilości tabletki leku sulfamidowego „Sulfidin” – środka bardzo rzadko stosowanego ze względu na jego znikome ilości. Trzecim lekiem był płyn siarkowy do leczenia świerzbu, zwany „Eska”. Bandaże były własnej produkcji, pocięte z wypranej bielizny, często po zmarłym, gdyż wszystkich chowano nago.

    W barakach pozostawali i nie chodzili do pracy więźniowie zwolnieni na kilka dni, jak również ludzie z grupy OK – „Ozdrowitelnoje komando”. Pozostawali też ludzie z nogami opuchniętymi z powodu głodu; była to grupa OB. 

    Pewnego dnia oficer dyżurny Rodin skazał mnie na karcer na 3 doby za przejęzyczenie w języku rosyjskim. Wyraziłem się źle mówiąc, że przyprowadziłem do pracy w kołchozie 10 „bolnych”, czyli chorych, zamiast – jak mi rozkazał – „z grupy OK”. Karcer miał 1 m kwadratowy powierzchni i nie można w nim było siedzieć, lecz tylko stać.

    Muszę tu też powiedzieć, że trupiarnią w tym łagrze była szopa z dołem, który w okresie letnim wypełniony był wodą. Trupy pływały w niej, oczekując na pochówek. Pewnego razu podczas „prowierki” nie doliczono się wszystkich więźniów i dyżurny oficer kazał przeliczyć jeszcze nie pochowane, pływające w dole trupy.

    W łagrze szachtowym prześladowały nas pluskwy, których ilości nie da się opisać. Wieczorem spadały jak deszcz na nasze ciała. Były nawet przypadki śmierci wskutek pogryzienia przez pluskwy.

    Pewnego dnia po obozie zaczęli się kręcić młodzi umundurowani żołnierze NKWD. Władali doskonale językiem polskim, nawet bez żadnych naleciałości. Posiadali broszurowe streszczenia literatury polskiej, w tym m.in. trylogii Sienkiewicza. Przychodzili do naszych baraków na rozmowy. Pytali o polskie przysłowia, zwyczaje w domach i o wszystko, co wiąże się z codziennym życiem rodziny polskiej. Od pielęgniarki z ambulatorium, pochodzącej z Kijowa a skierowanej na 5 lat zsyłki do naszego obozu za karę, że „dała się” wywieźć na roboty do Niemiec – dowiedziałem się, że ci młodzi enkawudziści mieli być wysłani do urzędowania w Polsce. Tu zaś w obozie pomagali przesłuchiwać śledczym – bo był to okres, w którym zaczęły się przesłuchania.

    Mnie przesłuchiwał zastępca prokuratora. Kazał on mnie, ku mojemu szczęściu, wyszukiwać wśród moich papierów zabranych w domu podczas mojego aresztowania, dowody mnie obciążające. Wyciągnąłem komunikat radia BBC o pomocy niesionej przez Wielką Brytanię walczącej Warszawie, napisany na różowym papierze. Podczas drugiego przesłuchania zauważyłem, ku mojej radości, że w teczce został już tylko ten komunikat. Reszta akt obciążających, jak dowiedziałem się później, została usunięta, bo Sowieci pozbywali się zbędnych ich zdaniem papierów.

    W łagrach wykonywaliśmy bardzo piękne pamiątki, korzystając z siódmego dnia wolnego od pracy. Sam też, choć nieudolnie, zrobiłem ich trochę. Były to łańcuszki, medaliki z kopiejek, portfel ze skóry pochodzącej z podartych butów, szachy z drewna, pudełko z orłem na wieczku. Udało mi się nawet przywieść je do Kraju.

    Mimo tylu rewizji od aresztowania przez cały okres pobytu w łagrach zdołałem ocalić także moją obrączkę. Nie nosiłem jej na palcu, lecz zawiniętą w kawałek szmatki w kieszeni. Podczas rewizji wkładałem ją do ust, gdzie mieściła się pomiędzy brakującymi bocznymi zębami.

    Z każdym dniem atmosfera w łagrze stawała się coraz bardziej niezdrowa; tyle już miesięcy minęło przecież od końca wojny. Dochodziły nas z zewnątrz wieści o amnestii; ale u nas oficjalnie nic się o niej nie mówiło. Zgony kolegów stawały mi się coraz bardziej obojętne, wszyscy stawaliśmy się robotami, jakimiś dziwnymi stworami. Prawdopodobnie działo się tak z powodu głodu, a zwłaszcza z powodu za małej ilości spożywanego białka. Brak odpowiedniej jego ilości w organizmie powoduje bowiem zanik czołowych płatów mózgowych, a człowiek staje się wtedy właśnie takim robotem, jakimi my już stawaliśmy się. Sowieci mają w tym względzie dużo doświadczenie naukowe; pierwszy instytut badania wpływu głodu na organizm ludzki powstał w Astrachaniu w 1921 r.

    Wreszcie któregoś dnia przeniesiono nas do obozu o nazwie „Kowanka”, bliżej miasta. Czuliśmy, że zbliża się jakaś zmiana, nie wiedzieliśmy tylko, czy na lepsze. W obozie tym już nie pracowaliśmy. Około 20 stycznia 1946 r. zwołano nas na zbiórkę i podzielono na grupy po 40 osób. Tylu bowiem ludzi miało jechać w jednym wagonie – podobno z powrotem do Kraju!

    Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień wyjazdu. Poszliśmy na stację, na której znajdował się zestaw wagonów towarowych. Były w nich nawet prycze – deski dolne i górne. W wagonach było luźniej i warunki dużo lepsze, niż poprzednio przy wywózce do łagrów. Podczas wyruszania pociągu do stacji Bołogoje byliśmy głęboko poruszeni, mieszała się w nas radość i lęk, czy aby na pewno jedziemy do Polski. Zdenerwowani prawie nie spaliśmy. Mijaliśmy zniszczone wsie, miasteczka: Wielkie Łuki, Ostaszków, i wreszcie dotarliśmy do naszej przedwojennej granicy. Tu działy się wzruszające sceny; całowaliśmy się wzajemnie, całowaliśmy nawet podłogę wagonu. W końcu dojechaliśmy do Brześcia nad Bugiem. Tam nastąpiła przesiadka do wagonów dostosowanych do polskich torów i pociąg wolno ruszył w kierunku mostu nad Bugiem. Wlókł się krok za krokiem. Sprawdzano nas kilkakrotnie, żołnierze chodzili po dachach i zaglądali pod wagony. W dniu 4 lutego 1946 r. przybyliśmy przez Terespol do Białej Podlaskiej. Tu  przenocowałem u dwóch pań, żon oficerów, których mężowie jeszcze nie wrócili.

    Po powrocie do Rzeszowa ruszyłem ul. Reformacką do mojego mieszkania. Szedłem zdenerwowany, oglądając się ciągle za siebie, czy ktoś za mną nie idzie. Tak postępowałem jeszcze długo potem. Okazało się, że mieszkanie nasze zajmuje już ktoś inny, zaś żona wyjechała do Gdyni, z której we wrześniu 1939 r. została wysiedlona. Około północy doszedłem do mieszkania mojego brata i tu nareszcie witałem bliskich. Dowiedziałem się, że wszyscy w rodzinie są zdrowi. Opowiadaniom nie było końca. Trochę snu, kąpiel – i znów opowiadania. Przyjechała żona; znów musieliśmy sobie wszystko dokładnie opowiedzieć od nowa.

    — Koniec —

    Fragmenty wspomnień pochodzą z nr 2(55)/2010 „Kwartalnika” Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK

    Pełna wersja opowieści Jerzego Bilińskiego, wspomnienia jego żony Janiny (ps. „Boja”, „Janina”) oraz wiele więcej ciekawych informacji znajdą Państwo w książce Barbary Bilińskiej-Skupnik „Przyrzeczeniu wierni. Dzieje Janki i Jurka Bilińskich” wyd. Miles, Kraków 2021.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj

    Najnowsze

    Nieznana historia warszawskiej Pragi

    Praga należy do najciekawszych i najchętniej odwiedzanych przez turystów rejonów Warszawy. Ma swoją własną historię i tożsamość. Nie wszyscy...

    Zobacz także

    Skip to content