Wojna!!!
Legły w gruzach wszystkie marzenia, pragnienia i piękne plany na przyszłość. Byłam świeżo upieczoną mężatką, wyszłam za mąż zaledwie przed dwoma tygodniami za człowieka, który był wielką miłością mojego życia. Męża zmobilizowano, pożegnałam go nie mając żadnej pewności, czy się jeszcze spotkamy. Życie płynęło własnym torem, pracowałam w Zarządzie Drogowym w Wołkowysku jako maszynistka i sekretarka kierownika.
Kolejny cios, 17 września 1939 r. Sowieci zaatakowali Polskę. Dostałam od szefa polecenie zniszczenia ważnych dokumentów, planów i legitymacji służbowych pracowników, by nie narażać ich na aresztowania i deportację. Zebrałam wszystko i zamknęłam się w toalecie, drżącymi rękami rwałam papiery i spłukiwałam wodą. Z dokumentami szło mi najgorzej, ale legitymacje były w twardych okładkach i sprawiały wiele kłopotów, nie miałam nic – czym mogłabym je pociąć, musiałam pomagać sobie zębami, a czas naglił, bo Sowieci wtargnęli już do budynku Zarządu. Prawie cudem udało mi się zniszczyć te dokumenty i zatrzeć ślady swojego „dywersyjnego” działania. Po zajęciu przez Sowietów Urzędu pracowałam nadal, bo odmowa groziła więzieniem albo deportacją.
Po wielu dramatycznych przeżyciach mąż powrócił do domu. Pod rządami „wyzwolicieli” zaczęły się aresztowania, deportacje i zsyłki. Nasza rodzina szczęśliwie uniknęła prześladowania. Żyło nam się ciężko, ale byliśmy wszyscy razem, a to było w tych strasznych czasach najważniejsze. Życie biegło dalej, staraliśmy się żyć w miarę normalnie. W maju 1940 r. urodziłam córkę Krystynę. Nie wróciłam już do pracy. Zajęłam się domem i pomagałam mężowi w jego pracy konspiracyjnej. W międzyczasie Sowietów wyparli Niemcy. Pomimo sprzeciwu rodziny wstąpiłam do Armii Krajowej. Moja decyzja była decyzją świadomą i dobrze przemyślaną, miałam 37 lat, a więc byłam dojrzałą kobietą, doskonale zdającą sobie sprawę z ryzyka, jakie podejmuję. Zaprzysiężono mnie w marcu 1943 r., przyjęłam pseudonim „Czcionka” i zostałam łączniczką w oddziale, którego dowódcą był Konstanty Tarasewicz, z zawodu nauczyciel. Tak rozpoczęłam swoją działalność w AK.
W naszym domu przechowywaliśmy różne materiały, nazywaliśmy je „aktami” i w zależności od terminu ich odbioru albo doręczenia były przechowywane na strychu lub w piwnicy. W domu, gdzie przebywała tylko najbliższa rodzina i nasza maleńka córeczka, rozmawialiśmy swobodnie używając konspiracyjnego żargonu. Jakież było nasze przerażenie, gdy któregoś dnia usłyszeliśmy jak nasza córeczka, bawiąc się lalkami, pytała je: „Które akta włożyć za belkę, a które schować w piwnicy ?”. Po tym zdarzeniu byliśmy bardzo ostrożni i zwracaliśmy baczną uwagę na to, żeby dziecko nie było świadkiem naszej działalności. Nie zawsze jednak było to możliwe. Nieraz, idąc z meldunkiem, zabierałam ze sobą córeczkę; uważałam, że kobieta z dzieckiem budzi mniejsze podejrzenia. Córka, pomimo swoich trzech lat, podświadomie wyczuwała, że uczestniczy w czymś bardzo ważnym, bo idąc spokojnie obok mnie, gdy tylko zobaczyła patrol niemiecki, zaczynała paplać jak najęta o lalkach, misiach i innych sprawach bardzo ważnych dla dzieci w jej wieku.
Praca łączniczki nie była łatwa. Zawsze sama, zdana tylko na siebie, nie mogłam oczekiwać żadnej pomocy ani wsparcia ze strony kolegów z oddziału. Zdarzało się, że szłam wiele kilometrów na próżno, bo nie zastałam osoby, do której niosłam meldunek (najczęściej ustny, bo tak było bezpieczniej). Odbiorcami meldunków byli przeważnie dróżnicy albo pracownicy kolei, których godziny pracy często były zmienne, nie mogąc przekazać meldunku, musiałam długo czekać, przez co wracałam do domu już po godzinie policyjnej. Zdarzało się, że na drugi dzień musiałam pokonywać tę samą drogę, a to było już bardzo niebezpieczne. Nie przerwałam działalności nawet, gdy byłam w ciąży z następnym dzieckiem. Któregoś dnia, kiedy szłam ulicą z córeczką i niosłam w koszyku bardzo niebezpieczne materiały, minął nas oficer niemiecki i nagle usłyszałam za plecami „halt”. Zamarłam, pomyślałam „to już koniec”. Ostatkiem sił opanowałam paraliżujący mnie strach. Zatrzymałam się spokojnie. Niemiec podszedł do nas, wyciągnął z kieszeni czekoladę, kucnął przed moją Krystynką i podał ją jej, tłumacząc mi łamaną polszczyzną, że w domu ma też taką córeczkę i bardzo za nią tęskni. Na szczęście, zajęty dzieckiem, nie zauważył mojego przerażenia. Po tym zdarzeniu, ze względu na mój stan, powierzano mi mniej niebezpieczne zadania. W listopadzie 1943 r. urodziłam drugą córeczkę – Elżbietę.
Po wyparciu Niemców, Sowieci ponownie zajęli nasze tereny wschodnie i nie tylko. Oddziały AK nie przerwały swojej walki o wyzwolenie, tyle że już przeciwko innemu wrogowi. Coraz trudniej zresztą było odróżnić wroga od sojusznika. Zaczęły się „wsypy”, bardzo często zdradzali ludzie, do których miało się zaufanie i to było bolesne. Mojego męża aresztowano w lipcu lub sierpniu 1945 r., na szczęście nie za działalność w konspiracji, tylko za pracę u Niemców (jakby w czasie okupacji miał wybór u kogo pracować). Po aresztowaniu męża rodzina, znajomi i współtowarzysze walki namawiali mnie do wyjazdu do Polski (było to wtedy jeszcze możliwe). Nie podjęłam wtedy takiej decyzji ze względu na chęć bycia blisko męża. To był mój błąd, za który zapłaciłam poniewierką i katorgą.
Na dzień przed moim aresztowaniem przyszedł do mnie do domu mężczyzna podający się za członka naszej grupy, nie znałam go osobiście, ale też nie miałam powodu, by mu nie wierzyć. Znał nazwisko dowódcy i wiele faktów z działalności oddziału. Przyszedł, jak twierdził, żeby mnie ostrzec przed grożącym mi aresztowaniem. Chwalił się, ilu to już osobom pomógł uciec, a teraz sam potrzebuje pomocy w ukryciu się przed NKWD. Nie wierzyłam mu. Za bardzo był zdenerwowany i za mocno rozglądał się po mieszkaniu, tak jakby czegoś lub kogoś szukał. Udawałam, że nie bardzo wiem o co mu chodzi, żeby mnie przekonać podał mi swój pseudonim „Lis” (bardzo trafny). Okazało się, że człowiek ten wsypał całą naszą grupę i to była jego pomoc w ucieczce do łagrów. Nic mu nie powiedziałam. Udawałam, że nie rozumiem czego ode mnie oczekuje, ale niewiele mi to pomogło.
Na drugi dzień przyszli po mnie. Świat runął mi na głowę, straszna galopada myśli, czarna rozpacz przeplatała się z nadzieją, że może jakoś się z tego uratuję. Lęk o dzieci. Starsza córka uczepiła się mojego płaszcza i nie chciała puścić, krzyczała, że pójdzie z mamą, a młodsza stała w łóżeczku i robiła „pa, pa”. Myślałam, że serce tego nie wytrzyma. Wytrzymało, człowiek jest zdolny znieść znacznie więcej. Wyprowadzili mnie z domu, pożegnałam matkę, która kopała ziemniaki i poszłam ku swojemu przeznaczeniu. Szłam ze spuszczoną głową, modląc się, by nikt z moich znajomych do mnie nie podszedł, gdyż moi „towarzysze podróży” szli kilka kroków za mną, licząc widocznie na to, że może jeszcze kogoś dopadną. Szczęśliwie nikt do mnie nie podszedł, tak dotarliśmy do Komendantury.
— Koniec części pierwszej—
Wspomnienia pochodzą z Kwartalnika Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK nr 4(21)/2001