Zbliżaliśmy się do domu pani Stanisławy. Na progu stał młody, przystojny mężczyzna. Serce zaczęło mi bić gwałtowniej… Jeżeli istnieje miłość od pierwszego wejrzenia, to mogę mówić o takim uczuciu. Już w tamtej chwili wiedziałam, że los przeznaczył mi go na towarzysza życia, toteż kiedy, odprowadzając mnie wieczorem do domu, oświadczył się po kilku godzinach znajomości, wyraziłam zgodę. Bez namysłu. Bo i inne uczucia towarzyszyły temu najgorętszemu: podziw dla jego odwagi, a także przeświadczenie, że spełniam obowiązek Polki i harcerki wobec akowca-łagiernika. Nie przerażało mnie zesłanie, nie zastanawiałam się, czym będzie moja decyzja dla rodziców. Jeszcze przecież nie minął rok od mojego powrotu z Syberii, a już zamierzałam ich opuścić, tym razem dobrowolnie. Jedynym warunkiem, jaki postawiłam, był ślub kościelny.
Następnego dnia pojechaliśmy razem do Kolonii Wileńskiej. Musiałam uzyskać zgodę i błogosławieństwo rodziców. Kiedy powiedzieliśmy im, że chcemy się pobrać i wyjechać na zesłanie, bo Wiktor nie może tu zostać, przeżyli szok. Przez kilka godzin nie byli zdolni do jakiejkolwiek rozmowy. Świadomość, że może już nigdy nie zobaczą córki, była dla nich zbyt bolesna. Ich twarzy, wyrażających bezgraniczny smutek, rozpacz, nie zaciera upływ czasu. Czułam to niewypowiedziane pytanie: dlaczego? Czułam się, jakbym skrzywdziła tych dwoje najukochańszych ludzi – jakbym nie dość ich kochała, skoro odchodzę z prawie nieznanym mężczyzną tak daleko i być może na zawsze. Po latach widzę tę scenę wyraźnie, jak gdyby zdarzyła się przed chwilą.
Tymczasem trzeba było natychmiast zacząć załatwianie niezbędnych formalności, związanych ze ślubem. Pierwsza przeszkoda: Wiktor nie miał żadnych dokumentów. Przejrzenie wszystkich „papierów” w domu przyniosło dobry rezultat. Znaleziono metrykę urodzenia. Druga przeszkoda: ksiądz nie mógł udzielić ślubu bez zapowiedzi, a dwutygodniowy pobyt w Wilnie niósł dla Wiktora zbyt wiele zagrożeń. Siostra Wiktora zwróciła się o pomoc do księdza Hoppe, który przed kilkoma laty był proboszczem w Kalwarii i dobrze znał swoich parafian. Dał polecający list do biskupa z prośbą o udzielenie nam dyspensy. Bez jakichkolwiek trudności otrzymaliśmy zgodę na ślub i błogosławieństwo. Było to jedno z tych chwil, które pozostawiają niezatarte wrażenie. Dla większego bezpieczeństwa ślub odbył się w Ławaryszkach. Udzielił go nam 12 czerwca ksiądz Hoppe.
Szłam przez rzęsiście oświetlony kościół jak we śnie. W długiej białej sukni, białych pantofelkach, w welonie i wianku na głowie. Słyszałam muzykę organów, śpiew i swój, trochę drżący ze wzruszenia głos, gdy powtarzałam słowa przysięgi małżeńskiej.
Następnego dnia po ślubie, w poniedziałek, wyruszyliśmy „w podróż poślubną” na zesłanie (wiecznoje posielienije) do republiki Komi. W Moskwie mieliśmy przesiadkę i po kilku dniach dotarliśmy do Kniaź – Pogostu, skąd rozklekotaną ciężarówką, przez niekończące się lasy przyjechaliśmy do przystani nad rzeką Wyczegdą. Dalej już dróg nie było. Transport odbywał się latem statkami, a zimą samochodami po zamarzniętej rzece. W okresie przejściowym podróżni korzystali z samolotu.
W czasie jazdy ciężarówką przeżyliśmy chwile grozy. Nagle, jak spod ziemi „wyrośli” przed nami enkawudziści. Zatrzymali pojazd, gdyż, jak się okazało, poszukiwali zbiega. Ja nie byłam zagrożona, ale wyobrażam sobie, co przeżywał mąż. Poszukałam jego ręki i uścisnęłam tak mocno, że zbielały mi palce. Na szczęście nie sprawdzali dokumentów. Mogliśmy jechać dalej. Myślę, że miodowy miesiąc, który przeżywaliśmy, nadał naszym twarzom wyraz szczęścia, pogody i nie wyglądaliśmy podejrzanie. Potem czekaliśmy kilka godzin na statek. Zbliżał się wieczór, nadchodziła burza, a wraz z nią chmary komarów. Muszka (maszkara) na Syberii była bardzo dokuczliwa, ale te tysiące komarów, przed którymi nigdzie nie mogliśmy się schronić, strasznie dały się nam tego wieczoru we znaki.
Na statku odetchnęliśmy: to już ostatni etap podróży. Wydawało się, że tej nocy nie zmrużymy oka, jednak tuż nad ranem usnęliśmy i …przespaliśmy moment przybicia do brzegu. Kiedy sprzątaczki zaczęły robić porządki, odkryły ze zdumieniem dwoje śpiących spokojnie pasażerów. Zaalarmowano władze, przewieziono nas łódką do brzegu. Zjawił się „anioł stróż” – enkawudzista (major), który przypomniał mężowi, że raz w tygodniu musi się u niego meldować i że w razie samowolnego oddalenia się od miejsca zamieszkania czeka go 25 lat łagru.(…)
Męża zatrudniono w miejscowej przychodni i załatwiono nam mieszkanie – pokój z możliwością korzystania z kuchni, w domu lekarza.
W ostatnich miesiącach 1955 roku w moim życiu nastąpił kolejny nieoczekiwany zwrot: Polska podpisała ze Związkiem Radzieckim umowę, na mocy której wszyscy akowcy z wyrokiem nie wyższym niż dziesięć lat, mający w Polsce rodzinę, mogli ubiegać się o wyjazd do kraju. Mąż spełniał oba te warunki.
Przekonałam się po raz kolejny, że nie jest człowiekiem biernie poddającym się wyrokom losu, ale stara się sam wyznaczyć drogę. Świadczy o tym zarówno ów niezwykły „urlop”, gdy odwiedził rodzinę i ożenił się, jak i podanie do Ministerstwa Zdrowia w sprawie pracy na zesłaniu – zgodnej z kwalifikacjami, wreszcie to, że zaczął przez Czerwony Krzyż poszukiwać brata. Wysłał pismo z prośbą o pomoc w ustaleniu miejsca jego zamieszkania. Gdyby potrafił udokumentować, że ma brata w Polsce, mógłby podjąć starania o wyjazd; tylko ci, którzy mogli dowieść, że jest w Polsce ktoś bliski i gotów ich przyjąć, byli w gronie „szczęśliwców”. Jednak załatwianie sprawy było niezwykle trudne: pokonanie całej biurokracji, przezwyciężenie bezduszności urzędników wymagało ogromnej cierpliwości. Małżonek wielokrotnie musiał wyjeżdżać do Syktywkaru, stolicy Komi, gdzie wciąż od nowa tłumaczył, wyjaśniał, przekonywał panów z NKWD, za każdym razem upominając się o ankiety, które należało wypełnić przed wyjazdem do Polski. Kiedy złożyliśmy niezbędne dokumenty, czekaliśmy w nieskończoność na pozytywne załatwienie prośby. Nadszedł wreszcie dzień, gdy mogliśmy odetchnąć z ulgą: wraz z zawiadomieniem o terminie wyjazdu przekazano mężowi również informację o miejscu zamieszkania brata.
Trudno w tej chwili nie pomyśleć o tych, którzy nie mieli do kogo wracać. Większość więźniów sowieckich łagrów pochodziła z Kresów. Ich rodziny zostały objęte repatriacją. Polaków skazanych na 25 lat łagru bądź dożywotnie zesłanie nie uwalniało posiadanie rodzin w Polsce.
Do Syktywkaru odtransportowano nas samolotem. Stąd, już z większą grupą Polaków, odwieziono nas ciężarówkami do Kotłasu, a dalej mieliśmy podróżować koleją. Na stację wjeżdżał pociąg (transport z łagiernikami wyruszył z Workuty, zabierając po drodze z Inty, Uchty i Peczory „wybrańców losu”, na których czekały rodziny w Polsce). Z okien wagonów wychylają się koledzy męża, akowcy-łagiernicy i „wnoszą” nas z rzeczami do środka. Powitania, radość, ale i refleksje dotyczące tego, co przed nami i tego, co pozostawiliśmy po tej stronie. Sowieci zdobywają się na gest: żegnają „wrogów ludu”, zapewniając im posiłki w kolejnych dworcowych restauracjach.
* * *
W grudniu 1955 roku przybyliśmy do Nowego Sącza, gdzie mieścił się punkt repatriacyjny. Mężowi natychmiast zaproponowano pracę w zawodzie i mieszkanie. Propozycja była warta zastanowienia, bo bez specjalnych starań mogliśmy zapewnić sobie spokojny byt. Mąż jednak postanowił pojechać do Szczecina, odwiedzić brata z rodziną i rozejrzeć się.
Brat męża, z żoną i dwojgiem dzieci, zajmował niewielkie mieszkanie (pokój z kuchnią). Przyjęli nas bardzo serdecznie i, mimo ciasnoty, zapewnili kąt na kilka miesięcy.
Czwartego kwietnia 1956 roku urodził nam się syn. Ze szpitala przywieźliśmy go już do naszego mieszkania. Jeżeli o jakichś momentach naszego życia możemy powiedzieć „pełnia szczęścia”, to doznawaliśmy jej właśnie wtedy. Mieliśmy poczucie stabilizacji. Mieszkaliśmy w pięknej, willowej dzielnicy na Głębokiem, mały Tadeusz dostarczał nam nieustannej radości, rozszerzał się krąg znajomych.(…)
Tak oto wrastałam w nową glebę… Przyzwyczaiłam się już do Szczecina, rodzinnego miasta moich dzieci – pięknego, nowoczesnego, tonącego w zieleni.
Od 1995 roku należę do Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej.
A Wilno? Mijają dziesięciolecia, a tęsknota do niego wciąż nie ustaje. Już pod koniec lat pięćdziesiątych, kiedy Tadzio był kilkuletnim chłopcem, postanowiłam pojechać z nim do rodziców. Chciałam, by poznali wnuka. Niestety, bez zaproszeń wyjazd nie był możliwy. Biedni rodzice godzinami musieli wystawać przed odpowiednim urzędem, by dostać te bezcenne dokumenty. Dzięki ich poświęceniu mogliśmy się wszyscy spotkać.(…).