Wyrokiem z dnia 11 sierpnia 1951 roku, po czterech miesiącach od chwili aresztowania, zostałam skazana na osiem lat pozbawienia wolności. Oskarżono mnie z artykułu 58-10 i 58-11 o przynależność do nielegalnej antyradzieckiej („nacjonalisticzeskoj”) organizacji i działalność agitacyjną. Podczas rewizji w akademiku znaleziono pisane przeze mnie wiersze patriotyczne. Czyż trzeba było lepszych dowodów mojej antyradzieckiej postawy?
Po wyroku zostałam przeniesiona do więzienia na Butyrkach. Moja towarzyszka z celi, Irena Miszkinis była nauczycielką języka francuskiego w jednej z moskiewskich szkół. Zaprzyjaźniłyśmy się niemal od razu. Miałam świetną sposobność poznania języka francuskiego. Oprócz nas w celi przebywały jeszcze dwie Rosjanki. Przeniesiona do większej celi, znalazłam się wśród nieco starszych więźniarek (mieszkanek Moskwy), które otoczyły mnie troskliwą opieką.(…)
Po kilku miesiącach wywołano z cel dość dużo kobiet, nakazując im zebrać się z rzeczami na więziennym podwórku. Oznaczało to przeniesienie do innego więzienia albo łagru. Mnie przypadła w udziale wywózka w głąb Rosji, do Tajszetu.
Droga na jeden z moskiewskich dworców była długa, wyczerpanym więźniarkom ciążyły ich niewielkie tobołki. Ja byłam wciąż bardzo osłabiona. Ciągle mdlałam. Pomagały mi starsze kobiety, gdyż niemożliwością było zwolnienie kroku lub zatrzymanie się. Szłyśmy pod konwojem. Uprzedzano nas, że krok w prawo czy krok w lewo, a będą strzelać bez ostrzeżenia. Popędzano nas nieustannie. To wiercące w mózgu „…dawaj, dawaj, skariej!” upodlało, było wyrazem gwałtu i przemocy. Podobnie ładowanie (celowo używam tego słowa) do wagonów, w których przedziały od korytarza oddzielała krata, a za nią przechadzał się tam i z powrotem wartownik z bronią. Dano nam na drogę kawałek chleba i suszoną, słoną rybę. O łyk wody trzeba było błagać żołdaka, a pragnienie miało wymiar tortur. Ale szczyt, a raczej dno upokorzenia – to konieczność załatwiania potrzeb fizjologicznych przy stojącym obok żołnierzu. Poniewierano naszą godność i nic nie mogłyśmy zrobić. Trzeba było siły, aby to wszystko przetrwać. (…)
Pierwszy etap „podróży” minął dość szybko. Zatrzymaliśmy się w mieście Gorki. Umieszczono nas w zapluskwionych barakach, w niesamowitej ciasnocie. To był kolejny wstrząs. Jednak o wiele większy wywołało pierwsze zetknięcie z kryminalistkami. Budziły w nas strach, wręcz przerażenie. Władze łagru wyznaczyły mnie i kilka Ukrainek do podawania mężczyznom posiłków i mycia aluminiowych misek. Stare więźniarki ostrzegały, żeby nie stać naprzeciwko okienek w drzwiach. Można było zostać oblaną zupą, którą niezadowoleni więźniowie wylewali na dyżurne. Mnie ze strony więźniów nie spotkała żadna nieprzyjemność. Przeciwnie, byli w tej grupie mężczyźni Polacy, którzy bardzo chętnie ze mną rozmawiali.(…)
Nie da się jednak przewidzieć wszystkiego. Przytrafiło mi się coś gorszego niż oblanie zupą. Myłam miski po posiłku. Jedna z Ukrainek przyniosła wiadro wrzątku, potrzebnego do zmywania, choć o to nie prosiłam. Cały ten war wylała mi na ręce, gdy wynurzałam je z kotła, w którym zmywałam. To nie był przypadek. Nie lubiła Polek, zazdrościła mi, że zyskałam życzliwość więźniów, nie mogła mi darować łatwości nawiązywania kontaktów. Ludzie byli różni: silni i słabsi psychicznie, szlachetni i zawistni, pokorni i zbuntowani, a okrutne warunki więzienne często wydobywały z nich gorsze cechy. Bywało też odwrotnie. Oparzenie wywołało potworny ból, pojawiły się pęcherze i obrzęki. Nie było leków ani przeciwbólowych, ani leczących rany.(…)
Wkrótce potem znów kazano nam szykować się do drogi – zaczynał się następny etap „podróży”. Mijaliśmy uralskie krajobrazy, chłonąc majestatyczne piękno gór i zapominając na kilka chwil o swym położeniu. Po kilku tygodniach dotarliśmy na Syberię, do łagru 121 w Tajszecie. Od tego momentu miejsce naszego bytowania wyznaczały zasieki z drutu kolczastego i rozmieszczone wzdłuż nich „bocianie gniazda” dla strażników – czujnych i w każdej chwili gotowych do strzału.
Ponieważ wciąż gorączkowałam i nękały mnie bóle, pracowałam na terenie obozu. Zatrudniono mnie w biurze. Było mi lżej niż innym, więc oczywiste, że stało się to źródłem zawiści i pomówień ze strony niektórych łagierniczek. Wróciłam do hali fabrycznej, by wraz z innymi więźniarkami rozłupywać bryłki miki na cienkie płytki. W powietrzu unosił się pył, który osiadał na twarzy, włosach, rękach i ubraniu, wdzierał się do oczu i płuc. Do tej pory często choruję na zapalenie oskrzeli, płuc, nieżyty górnych dróg oddechowych oraz przewlekłe zmiany skórne, trudne do zdiagnozowania dla specjalistów dermatologii.
Nadeszła syberyjska zima, śnieżna i mroźna. Temperatura powietrza dochodziła do 30 – 40 stopni mrozu. Nie miałam ciepłej odzieży, bo aresztowano mnie wiosną. Nie uniknęłam zapalenia płuc i oskrzeli. Przez całe noce męczył mnie potworny kaszel. Współwięźniarki, podejrzewając, że to gruźlica, odsunęły się ode mnie, by się nie zarazić. Gdyby nie pomoc Marysi Skrendo, przebywającej w łagrze od 1945 r. nie przeżyłabym tej zimy. Ofiarowała mi kołdrę, abym mogła się wygrzać i dzięki temu pozbyłam się swej męczącej choroby.(…)
Więźniowie w obozach nie wytrzymują upodlenia i nieludzkiej pracy. Wybuchają bunty, które nasilają się po śmierci Stalina i zmuszają władze łagru do podjęcia działań. Pod koniec lata na jednym z apeli wyczytano nazwiska więźniarek, wytypowanych do opuszczenia Tajszetu.(…)
Zaczynał się nowy „etap” – wędrówka przez tajgę z węzełkiem na plecach, ciężkim, gdy się weźmie pod uwagę nasze wycieńczenie. Zmęczone codziennym marszem, zatrzymałyśmy się w łagrze, niedawno opuszczonym przez innych więźniów. Po kilku dniach dotarliśmy wreszcie do jakiegoś przystanku kolejowego, gdzie załadowano nas do pociągu i zawieziono do Poćmy – wielohektarowego gospodarstwa łagrowego. Zbierałyśmy tam warzywa i korzystałyśmy z okazji, by urozmaicić nasz nędzny „jadłospis”. Wytarta o trawę marchewka smakowała nam niczym najbardziej wyszukane danie. Próbowałyśmy też przemycić trochę tych rarytasów do baraku i czasem się udawało, pomimo codziennej rewizji przy bramie obozowej. W dalszym ciągu miałyśmy na plecach numery, przyszyte do „buszłatów” – wierzchniej odzieży, ale czułyśmy, że teraz jesteśmy bliżej wolności.
Odzyskałam ją jesienią 1954 roku dzięki usilnym staraniom rodziców. Oprócz mnie „sanatorium” (jak przez wiele lat nazywano w Polsce obozy sowieckie) opuściło kilka innych osób: kobiet i mężczyzn. Na stację szliśmy piechotą, ścieżką przy torach. I znów przeżyłam chwile grozy: kryminaliści wszczęli bójkę (prawdopodobnie o kobiety), jeden z nich wyciągnął nóż. Zaczęliśmy biec. Zziajani wbiegliśmy na stację. Tu poczuliśmy się bezpieczni, bo wokół byli ludzie.
Wspólna podróż skończyła się w Moskwie, skąd już bez towarzystwa i bez przygód dojechałam do Wilna.(…)
Po oswojeniu się z wolnością zaczęłam myśleć o kontynuowaniu studiów. W Moskwie na Uniwersytecie Łomonosowa uzyskałam zapewnienie, że mogę bez przeszkód wrócić na uczelnię. Mam prawie rok na wykurowanie się po łagrze. Upajam się wolnością, co oznacza intensywność życia. Spotykam się z koleżankami i kolegami, krewnymi i znajomymi. To był cudowny okres: spotkania w kawiarenkach i restauracjach, spacery po dobrze znanych wileńskich ulicach, odwiedzanie znajomych i niekończące się rozmowy, dyskusje, wspomnienia… Byłam bardzo szczęśliwa. (…)
Pani Stanisława Kawecka przyszła zaprosić „panią nauczycielkę” na rodzinne przyjęcie z okazji przyjazdu brata. Po kilku minutach szłyśmy do domu pani Staszki przez ogród pełen kwiatów. Opowiadała mi o losach swojej rodziny, o bracie, który teraz jest gościem, a ja słuchałam z ogromnym zainteresowaniem. Wiktor Kociełowicz był żołnierzem 3. Wileńskiej Brygady Armii Krajowej „Szczerbca”. Aresztowany w Wilnie przez NKWD spędził dziesięć lat na północy Rosji, w łagrze. W 1954 roku wszyscy żołnierze AK, którzy byli sądzeni i skazani na dziesięcioletni pobyt w łagrze, zostali „zwolnieni”. Czekało ich zesłanie, bez prawa wyjazdu. Jeśli ktoś miał jakiś zawód, mógł liczyć na znośne warunki; innym pozostawała podła praca i liche zarobki.
Wiktor znajdował się, na szczęście, w tym lepszym położeniu: był technikiem dentystycznym i w tym charakterze przepracował ostatnie kilka lat łagru. Napisał więc do Ministerstwa Zdrowia w Moskwie podanie o pracę, odpowiadającą jego kwalifikacjom. Spośród piętnastu miejscowości mających wakat wybrał miasto najbardziej wysunięte na południe. Wszystkie rzeczy zapakował do paczek i wysłał pocztą, a sam po kryjomu wyjechał do Wilna. Wiedział, czym to grozi (25 lat łagru bez żadnego sądu), zaryzykował jednak – bardzo chciał zobaczyć matkę i siostry, miał też nadzieję, że znajdzie Polkę, która zechce wyjść za niego za mąż i pojedzie z nim w te odległe strony…
— koniec części trzeciej —–