WIĘCEJ

    Kazimierz Chmura – wspomnienia cz. 1

    Warto przeczytać

    Polska360.org
    Polska360.org
    Polska360 jest miejscem, w którym będą wzmacniane pozycje środowisk polskich i polonijnych w kraju ich zamieszkania, poprzez prowadzone webinaria, szkolenia prowadzone przez ekspertów.

    Jesienią 1945 r. z Drohobycza dowieziono nas do Workuty, gdzie w Drugim Rejonie znalazłem się w obozie „Stroj Kantory”, tj. w brygadzie remontowo-budowlanej. Do wiosny 1946 r. wykuwaliśmy w wiecznie zamarzniętej ziemi wykop pod mający powstać budynek na terenie kopalni węgla. Aby to wykonać, wbijaliśmy w ziemię rozgrzane do czerwoności łomy i w powstałe dziury zakładano materiał wybuchowy. Powstałe po wybuchu duże bryły łatwiej było rozbijać na mniejsze i wyrzucać z wykopu. Ciężka praca i mróz bardzo wyczerpywały, a dodatkowo wzywano na niedokończone śledztwo.

    I tak wiosną 1946 r. zaocznie Moskwa zawyrokowała mi 6 lat zesłania, lecz nie mówiąc prawdy ogłoszono, że jesteśmy wolni i na razie musimy trochę popracować na południu od Workuty. To „południe” to też daleka północ. Została za nami tundra i pojawiła się tajga. Po drodze wysadzano z wagonów w różnych miejscowościach większe grupy ludzi, a mnie i kilku kolegów oraz kilkunastu Litwinów dowieziono do miejscowości Trakt. Było to raczej malutkie osiedle. Od stacyjki zaprowadzono nas torami daleko do walącej się rudery, strasznie zapluskwionej i tam czasowo mieliśmy mieszkać i pracować. Po kilku dniach jeden z Litwinów zmarł, a pozostali wszczęli protest, że tutaj nie będą pracowali i gdzieś ich przeniesiono.

    Obok walącego się baraku było sporo przywiezionych kloców i z nich mieliśmy budować nowy dom. Zaczęło się korowanie, piłowanie i wkopywanie odziomków do ziemi – na nich miały być kładzione belki ścian. Przyjeżdżał jakiś mundurowy i pouczał, jak mamy prowadzić budowę. Było nas, Polaków, siedmiu. Zaczęliśmy układać ściany, wyciosując rowek wzdłuż belki, by lepiej na sobie leżały, a między belki układaliśmy mech. Jeden z nas przewiercał otwory, w który wbijano kołek mocujący belki ze sobą. Nadzorujący często przyjeżdżał, sprawdzał i czasem przywiózł jakieś narzędzie lub materiał. Ostatni strugałem z drzewa „fińską strużkę” (coś w rodzaju gontów) i przecinałem drut na kawałki – jako gwoździe.

    Pracowaliśmy solidnie, bo chcieliśmy szybko przenieść się z tej rudery. Nie było jeszcze drzwi i okien, ale postanowiliśmy zamieszkać i już bez pośpiechu dokonywaliśmy uzupełnień. Krótko trwało nasze wygodniejsze życie.

    W tajdze wybuchł pożar i nas wszystkich oraz ludzi z pobliskich osiedli ściągnęli do gaszenia pożaru. Gałęziami tłumiliśmy linię ognia, innego sprzętu nie było. Jak na złość, w tym czasie ogarnęła mnie, z braku witamin „kurza ślepota”. Po zachodzie słońca nic nie widziałem i koledzy przeprowadzali mnie do baraku w odległym osiedlu.

    Pewnego razu postanowiłem zanocować obok pałatek naczalstwa i przy ognisku, zwinięty jak pies, przemęczyłem całą noc. Komary przekonały mnie, że lepsze jest szarpanie prowadzącego kolegi niż te męki.

    Kilkunastodniowa walka z pożarem nic nie dała, dopiero ulewny deszcz zakończył akcję. My już nie powróciliśmy do Traktu oraz nie poinformowano nas, do jakich celów ten dom był stawiany, nas zaś przeniesiono do osiedla Wezdino. Nic nam nie zapłacono za czas walki z pożarem.

    Na osiedlu Wezdino był duży skład kloców i trzeba było tam poprawić plan wykonania, więc nas tam zatrudniono. Gdy plan został wykonany, przewieziono nas do Ajkino, aby tam wykorzystać nas przy załadunku dłużyć na wagony. Przy okazji (jak zawsze) przewiezienia w inne miejsce, stale byliśmy „obskubywani” z zarobku. Typowe w tych warunkach.

    I znowu przewieziono nas, tym razem na północ do dość dużego osiedla Lejmu. Na mapie nie widnieje ta miejscowość, ale jest rzeka Lejmu i prawie u jej źródła, przy torach kolejowych Workuta-Kotłas jest to osiedle. Nadal cała nasza siódemka była w komplecie. Wciąż praca na składzie dłużyc, podtaczanie do torów i załadunek. Bezleśna Workuta i jej kopalnia potrzebowały dużo drewna.

    W Lejmu zwerbował nas bezczelny i bardzo sprytny „kierownik” do wzięcia udziału w ekspedycji i na zachętę dał wszystkim nowe watowane ubrania i walonki. Dołączył do nas Liwosz Józef, też z Drohobycza oraz kilku Ukraińców i jeden Armeńczyk.

    Wyruszyliśmy w towarzystwie pięciu sań z końmi, kierownik i jego pomocnik oraz pięciu furmanów. Słowo „ekspedycja” poprawiło nam humory. Widok produktów na saniach też działał zachęcająco. Lepiej iść jak dźwigać kloce. Jednak Armeńczyk (Nisza) coś węszył, zostawał w tyle i ostatecznie zawrócił. Niebawem odczuliśmy smak tej wyprawy. Na tym szlaku były domki myśliwych (zaniedbane), tzw. izbuszki i w nich nocowali kierownik z pomocnikiem, my zaś przy ognisku, na ułożonych na śniegu gałęziach świerkowych.

    Przecieranie drogi zasypanej śniegiem było trudne, a gdy drogę przecinał wąwóz zasypany całkiem śniegiem, trzeba było budować mostki. Ścinało się zdrowe drzewa, wysokie by wierzchołki sięgały drugiej strony i na tych dwóch podkładach układało się ciasno pomost, który wyścielaliśmy gałęziami i gałązkami drzew szpilkowych. Przeprowadzano przez ten most konie, a później przeciągaliśmy sanie. Takich mostków na trasie 100 km trzeba było wykonać siedem, dlatego ten odcinek 100 km pokonaliśmy w ciągu dziesięciu dni.

    Na miejscu, tuż nad rzeką Peczorą, stał rozwalający się barak i malutki, w dobrym stanie, domek (izba dla naczelnika i magazyn). Ot tobie ekspedycja, a to w celu wybudowania tam piekarni i stołówki, nowy barak lub dwa i tam miało powstać osiedle Lemta. Kiedyś ludzie tam mieszkający (czy do tego doszło?) mieli ścinać drzewa i spławiać rzeką Peczorą do miasta Peczory, gdzie by je ładowano na wagony i przewożono do Workuty.

    Najpierw mieliśmy poprawiać barak, aby można było w nim zamieszkać. Był środek zimy, silne mrozy i w nocy słychać było jak drzewa pękają. Wodę brano z przerębli w rzece. Przez dwa miesiące nie jedliśmy chleba, bo łatwiej było przewieźć mąkę, więc piekliśmy placki. Co dwa tygodnie dwoma saniami przywożono nam produkty. Siano w belikach dla koni było spleśniałe, nic dziwnego, że konie padały. Ludzie wyczerpani pracą, głodem i mrozami ratowali swoje życie, jak mogli. Na pracę zostawało mało czasu, choć poganiał nas najedzony i często podpity naczelnik. Pościnaliśmy trochę drzew, wykrzesali kloce, przygotowali teren pod budowę (którą ledwie zaczęliśmy), kiedy zaczęła rysować się niewykonalność tego zamiaru. Ludzie zaczęli chorować, konie padały w drodze, kiedy spadły jeszcze większe śniegi, brak żywności, bo jej nie dowieziono, zaczęto więc likwidować placówkę. Postanowiono odsyłać najsłabszych, ja i Józef Liwosz z dwoma Ukraińcami opuściliśmy placówkę ostatni. Naczelnik i jego pomocnik czekali na przyjazd sań, aby zabrać produkty i narzędzia.

    W Lejmu, po przybyciu na piechotę, nic nam nie zapłacono za dwa miesiące pracy w Lemcie, bo potrącono nam na nową odzież i wyżywienie. Jakiż to pech stale utrudniał nam życie. Nikt nie wspominał o możliwości odesłania nas do Kraju lub do nowych miejscowości. Nadal w Lejmu ładowaliśmy drzewo na wagony, ale system enkawudowski działał sprawnie i przewieźli nas nieco na południe do osiedla Tałyj. Brak na mapach tego osiedla, gdzie też przy torach kolejowych były wielkie składy dłużyc. Cały czas byliśmy głodni, racje żywnościowe małe, a później brak pieniędzy na wykupienie produktów na kartki żywnościowe. Brak mydła i łaźni, to już klęska.

    W Tałyj zostaliśmy przydzieleni do brygady awaryjnej, to jest o każdej godzinie dnia i nocy ładowaliśmy wagony. Mieliśmy więcej zarobić. Kulig i Stężka podtaczali nam te kłody, zarabiali jeszcze mniej i mieszkali na tak zwanej „Sachalinie” – rozpadające się baraki. Reszta z naszej polskiej grupy pozostała w Lejmu.

    Praca w Tałyj była bardzo ciężka, nocne załadunki męczyły, człowiek czuł się jak zaniedbane zwierzę pociągowe – nikt go nie czyścił, dostatecznie nie odżywiał, a zmuszał do ciężkiej pracy. Zapominało się o modlitwie i Bogu – jedzenie i spanie to były najważniejsze potrzeby. W tym osiedlu byli też przesiedleńcy, Niemcy znad Wołgi, którym dopisywano ładowane przez nas wagony w nocy. Za nasze zarobione pieniądze można było wykupić tylko część najtańszych produktów, jakie należały się na kartki. Część kartek sprzedawaliśmy.

    Jeszcze w osiedlu Trakt próbowaliśmy w tajdze znaleźć jakieś jagody – zabłądziłem i cudem ocaliłem życie. Próbowałem gotować grzyby – były inne jak nasze, więc dwa razy odlewałem wodę, aby się nie zatruć. Smakiem przypominały hubę.

    — Koniec części pierwszej —

    Wspomnienia pochodzą z nr 3(48)/2008 „Kwartalnika Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj

    Najnowsze

    Nieznana historia warszawskiej Pragi

    Praga należy do najciekawszych i najchętniej odwiedzanych przez turystów rejonów Warszawy. Ma swoją własną historię i tożsamość. Nie wszyscy...

    Zobacz także

    Skip to content