W Połocku przynajmniej chwila radości, jak to się mówi: szczęście w nieszczęściu. Oto trafiłam do tej samej celi, gdzie znajduje się już moja siostra Marta oraz kilka Rosjanek. Dowiaduję się od nich, że mamy przebywać w połockim więzieniu aż do chwili otrzymania wyroków, to znaczy – Bóg wie jak długo. Pocieszałam się myślą, że jako osoba niepełnoletnia zostanę szybko wypuszczona na wolność, a może i reszta rodziny także… Tymczasem ponura rzeczywistość, zadając kłam tym marzeniom, z morderczymi instynktami w zanadrzu, krok za krokiem zbliżała się do naszej nadziei, by już wkrótce zabić ją w zarodku…
Tymczasem jednak pocieszając się nawzajem jak to tylko było możliwe, oczekiwałyśmy z niecierpliwością śledztwa i wyroków. Pokątnymi kanałami dotarła do nas wieść, że jedna z uwięzionych wraz z nami Rosjanek jest donosicielką, więc trzeba bardzo uważać na to, co się przy niej mówi, by nie zaszkodzić sobie i innym. Została więc nam odebrana nawet radość swobodnego porozumiewania się. Siostra moja zdobyła skądś cenną informację, że nasza mama znajduje się w tym samym więzieniu, a siostra Frania jest nadal w Kazachstanie ze swoim dziesięcioletnim wyrokiem. Mieliśmy wprawdzie jeszcze wielu z naszych licznych krewnych na wolności – moglibyśmy spodziewać się od nich jakiejkolwiek pomocy, gdyby nie to, że była ona pod groźbą bardzo wysokich kar, do zesłania włącznie, surowo zabroniona.
Mijały tygodnie… Trwało śledztwo, które się przedłużyło aż do lutego następnego, 1949 roku. Bardzo wiele zależało od tego, kto przesłuchiwał. Mojej siostrze Marcie trafił się wyjątkowo niedobry śledczy. Dowiadywałam się od niej, gdy wracała z przesłuchań, nieraz mocno pobita, że celowo, ostentacyjnie je on w jej obecności śniadanie, podczas gdy jej z głodu skręcają się kiszki, po czym wrzuca niedojedzoną kanapkę do kosza na śmieci i wychodzi z pokoju, by za chwilę wrócić i sprawdzić, czy więźniarka nie sięgnęła po nią. Siostra jednak, aczkolwiek bardzo wygłodzona, obawiając się bicia, nigdy nie odważyła się tego zrobić. Powiedziała mi też, że tenże śledczy o nazwisku Nikin, słynący z okrucieństwa wobec przesłuchiwanych, połamał na jednej aresztowanej dwa mocne, masywne krzesła. Katował ją za to, że nie chciała, czy też nie mogła wydać kolegów zabitego syna. Mnie natomiast spotkało wielkie szczęście, jeśli można użyć tego określenia w odniesieniu do tak strasznych warunków – mianowicie, mój śledczy nie traktował mnie najgorzej i nigdy nie bił. Nazywał się Władimir Briagin i jestem mu wdzięczna do dziś za okazanie ludzkich uczuć. Pewnego razu oddał mi on nawet swoją kanapkę i obiecał kupić pończochy, ale jakoś do tego nie doszło. Byłam chuda, mała, drobna, no i zaledwie szesnastoletnia. Widocznie sam mój widok na tle tych strasznych więziennych warunków musiał budzić litość w każdym, kto nie miał kamienia w piersiach zamiast serca. Ponieważ moja odzież spłonęła niemal doszczętnie przy odwszawianiu, okrywałam się podarowanymi mi przez towarzyszki niedoli szmatami i z prześwitującym przez nie gołym ciałem, chodziłam do odległego budynku na śledztwo, pomimo bardzo silnych już mrozów.
Śledztwo trwało całymi godzinami, w dzień i w nocy. Od samych tych pytań kręciło się w głowie – „Kto we wsi pomagał partyzantom?”, „W jaki sposób pomagała im wasza rodzina?”, „Do kogo przychodzili?”, „Z kim rozmawiali i kiedy?” itp. Aby wymusić zeznania, całe noce kazano nam siedzieć na przykutym do podłogi taborecie (rodzaj stołka), budząc co chwila i wykrzykując – „Kto do kogo przychodził?!”, „Kto komu pomagał?!”, „W jaki sposób i za czyim pośrednictwem porozumiewali się z wami partyzanci?!”, „Kontakty… Kontakty!!!” Z właściwą chyba mojemu wiekowi bystrością, po kilkunastu „seansach” przesłuchań zauważyłam, że gdy mówię prawdę, to przesłuchujący nie wierzą mi, natomiast gdy zmyślam cokolwiek, byle prędzej znaleźć się w swej celi, natychmiast skrzętnie protokołują. Odtąd nieraz stosowałam tę metodę, nie podając oczywiście żadnych nazwisk i bliższych danych. Jako niepełnoletnia nie byłam bita w czasie przesłuchań i to mi dawało pewną przewagę. Miałam przecież prawo nie znać spraw dorosłych.
Przez cały ten czas wyżywienie mieliśmy obrzydliwe, w postaci jakiejś lury z pływającymi robakami oraz sześćdziesięciodekowej porcji wilgotnego, a więc bardzo ciężkiego chleba na cały dzień. Ponieważ, jak już wspomniałam, pod groźbą wysokich, starannie egzekwowanych kar, nie wolno było przysyłać nam paczek, jeśli ktoś niepomny przestrogi to uczynił, paczka ulegała likwidacji. Pewnego razu, wracając z pokoju przesłuchań zauważyłam, że na korytarzu stoi worek z poczerniałymi ze starości sucharami. Udało mi się drżącymi ze strachu i z zimna rękami, jednym sprytnym ruchem, pochwycić kilka z nich i schować za koszulę. Wówczas to, zupełnie przypadkowo przez szczelinę w drzwiach celi, którą właśnie mijałam, zobaczyłam mego rodzonego brata Władysława, najstarszego z chłopców, aresztowanego wraz z ojcem na targu. Ucieszyłam się niezmiernie tym widokiem, on zaś o niczym nie wiedząc stał pod nikłym światłem lampy przeszukując koszulę i zabijając wszy.
Oprócz towarzyszącego nam stale, w dzień i w nocy, uczucia wielkiego głodu, dokuczała też nie mniej straszna wilgoć oraz wszy i szczury, wyglądające bezczelnie przez dziury w podłodze, niczym króliki z klatki. W celach podłoga była biała od pleśni. Na pryczach – tylko zawszawione materace. Każdego ranka specjalna komisja sprawdzała, czy wszyscy żyją. Z chwilą jej wejścia należało stanąć na baczność. Kiedyś, gdy siostra zgodnie z regulaminem to uczyniła, ja nie mogąc się przełamać, brzydząc się okropnie oślizgłej podłogi – bez namysłu wskoczyłam na pryczę i tam dopiero równo wyprostowana w pozycji „baczność” stanęłam. Naczelnik więzienia, wchodzący z racji swego stanowiska, w skład komisji, spojrzał na mnie i powiedział: „Jeszczo malenkaja. Sadiś” (Jesteś jeszcze mała. Siadaj).
W tymże więzieniu przeżyłam pierwsze Boże Narodzenie w niewoli. Nie muszę nikogo przekonywać, że były to szczególnie ciężkie chwile. Do tej pory wierzyłyśmy święcie, że zostaniemy szybko uwolnione. Tymczasem niejeden jeszcze raz – nasze polskie, przepiękne, uświęcone wieloletnią powszechną tradycją Święta Bożego Narodzenia, będą się nam śnić jako raj utracony…Wreszcie zaczęło się coś dziać, co przynajmniej w nikłej mierze dawało niejasną, ale jednak jakąś szansę na zmianę, na minimalną bodaj poprawę losu. Rozprawa. To magiczne jakby słowo, kazało zapomnieć o oślizgłych piwnicznych lochach, o głodzie, chłodzie i maltretowaniu. Niosło za sobą powiew świeżości, możliwość kontaktu ze światem zewnętrznym i może…, może… wymarzoną swobodę? Nadszedł upragniony dzień dwudziestego lutego 1949 roku. W czasie tygodniowego trwania rozprawy, co zazwyczaj zajmowało około ośmiu godzin dziennie, dowożono wszystkich więźniów, a było nas tam wtedy około sześćdziesięciu osób, do gmachu sądu w Połocku. Stół, za którym zasiadał Trybunał Wojskowy, składający się z osobników w stopniach kapitanów i majorów, przykryty był jaskrawo czerwonym suknem. Byliśmy oskarżani głównie o pomoc partyzantom, ale niejednokrotnie również o działanie na szkodę państwa radzieckiego przez… opowiedzenie jakiegoś żartu lub choćby krótkotrwałe przebywanie w towarzystwie, gdzie ktoś ośmielił się opowiedzieć dowcip polityczny. Rodowici Rosjanie za takie właśnie i temu podobne „przestępstwa” byli też często skazywani, tak jak i my, na długie lata niewoli. Zupełnie niewinne rozmowy z cudzoziemcami, najczęściej studentami, zdecydowanie były określane mianem „zdrady ojczyzny”.
Wśród sądzonych wraz z nami znajdowali się: Rosjanie, Litwini, Łotysze, Ukraińcy, nieliczni Francuzi, Niemcy, Węgrzy i około dziesięciu procent Polaków. Obrońców nam nie przydzielono. Aż do omdlenia i zawrotów głowy przesłuchiwanych powtarzały się w kółko, tak dobrze znane z poprzednich badań, pytania: Kto…, Jak…, Kiedy…, Gdzie…, Z kim… Starsi przysypiali z wycieńczenia i przemęczenia tylogodzinnym, niewygodnym wysiadywaniem na twardych ławach. My – młodzi – również zmęczeni głodem, chłodem i wyczerpaniem nerwowym, spowodowanym niepewnością naszej sytuacji, trwaliśmy w stanie jakiegoś straszliwego, sennego odrętwienia, przeżywając na jawie koszmary z makabrycznych snów. Wyciągano grube teczki akt i znów sypały się monotonne pytania. Teraz odpowiedzi sprawdzano z poprzednimi zeznaniami. Oskarżyciel i śledczy wyjaśniali nieścisłości i uzupełniali odpowiedzi. Rozprawa toczyła się oczywiście w języku rosyjskim, gdyż zamieszkująca Kresy ludność na ogół znała dobrze ten język. Niektórych osądzono zaocznie w Moskwie i tylko odczytano im wyroki. Trafiali się też i tacy, którzy odsiadywali karę wielu lat zupełnie bez wyroku. Ja swój otrzymałam na piśmie. Głosił on – dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności.
W ostatnim słowie prosiłam o ułaskawienie ze względu na mój młodociany wiek, ale była to tylko czcza formalność, do której nikt nie przywiązywał jakiegokolwiek znaczenia. Wprawdzie w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin od chwili otrzymania wyroku można było złożyć apelację o ułaskawienie (otrzymaliśmy w tym celu kartki i ołówki), co też uczyniliśmy przy pomocy bardziej wykształconych osób, ale nie słyszałam, aby komuś to, choćby w najmniejszej mierze, pomogło.
Ogłoszenie wyroków odbyło się ostatniego – szóstego dnia rozprawy, dla wszystkich w ilości sześćdziesięciu osób. Reakcje były różne. Skazania – wieloletnie. Najmniejszy wyrok dziesięciu lat pozbawienia wolności otrzymała znajoma siedemdziesięcioletnia staruszka. Zapanowała ponura rezygnacja. Ja też spokojnie przyjęłam wiadomość o karze dwudziestu pięciu lat więzienia, wymierzonej przez Trybunał Wojskowy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Obwodu Połockiego. Miałam wówczas ukończone szesnaście lat. Członkowie mojej najbliższej rodziny: mama, ojciec, bracia Władysław i Kazimierz, siostra Marta i Jadwiga zamężna wraz ze szwagrem, przebywający dotąd, jak się okazało, w tym samym więzieniu, otrzymali po dwadzieścia pięć lat każdy. Po zakończeniu rozprawy przewieziono nas wszystkich do innego, większego więzienia w tym samym mieście.
Wspomnienia pochodzą z książki Teresy Sworobowicz Moje wspomnienia, wyd. Havran, Gdańsk 2018