Zarówno świadomość wojennych tragedii i uciążliwości dla rolników, gdy trzeba było oddać najlepszego konia oraz dokonywać obowiązkowych dostaw, tak zwanych kontyngentów, jak i powojennych kłopotów, docierała do mnie powoli i jakby w zamgleniu. Było to spowodowane moją wiekową niedojrzałością (urodziłam się 24 marca 1932 roku), spotęgowaną jeszcze przez spokój oddzielonego od reszty świata, sielskiego dzieciństwa. A spokoju dla dorosłych – na naszych ziemiach nie było od dawna. Ojciec wspominał jak za czasów jego młodości pachołkowie carscy bili polskie dzieci za posługiwanie się ojczystym językiem i katowali nauczających, nierzadko zsyłając ich na Syberię. Tuż po wybuchu drugiej wojny światowej, pamiętnego dnia 17 września 1939 roku wkroczyły na nasze tereny wojska sowieckie. Odtąd znajdowaliśmy się niejako pod podwójną okupacją, gnębieni na przemian lub jednocześnie przez obie strony, w zależności od przebiegu działań wojennych. Niemcy okupowali nasze tereny od 1941 do 1944 roku. Ojciec nasz, który już w swym życiu widział i przeżył niejedno, bał się panicznie zarówno niemieckiego okupanta jak i sowieckich porządków. Armię radziecką nazywał „szarańczą”. Miał ku temu konkretne powody. Gdy po raz pierwszy bowiem w roku 1939 „odwiedzili” nas Rosjanie, nastąpił masowy wywóz Polaków na Syberię.
Ojciec zatem, nie spodziewając się niczego dobrego po nadchodzących czasach i nie widząc żadnej możliwości uchronienia przed ich tragizmem licznej rodziny, już wówczas, tj. w 1939 roku zamierzał popełnić samobójstwo. Matka, nie bez wielkiego trudu, odwiodła go jednak od tego zamiaru. Wszystkim było bardzo ciężko. Rolnicy gnębieni zbyt wysokimi podatkami, nie mogli wyżywić własnych rodzin. Snuło się wtedy wielu włóczęgów proszących o kawałek chleba. Ojciec, gdy tylko mógł chociażby w najmniejszym stopniu kogoś wspomóc, nigdy nie odmawiał. Przez cały czas okupacji przychodzili po tę pomoc ludzie różnych wyznań i narodowości – Żydzi, rosyjscy partyzanci, Cyganie i inni. Potem, już po zakończeniu wojny w latach 1946- 1948 pojawiali się też często Polacy, byli członkowie Armii Krajowej. Tym było również trudno odmówić, tym bardziej, że wspomagało się nawet obcych. Po powtórnym wkroczeniu do nas Armii Radzieckiej, po zakończeniu działań wojennych na naszych terenach, otrzymaliśmy (moi rodzice i inni gospodarze) propozycję porzucenia gospodarstwa i przesiedlenia się do Polski na tak zwane Ziemie Odzyskane, opuszczone przez ludność niemiecką. Brzmiało to jakoś obco i wśród podejrzliwych z natury chłopów nie budziło zaufania. Prawie każdy rolnik przywiązany jest bardzo do swego skrawka ziemi i tylko gospodarząc na nim czuje się w miarę bezpiecznie. Jednak odważniejsza część naszej dalszej rodziny wyjechała wówczas na Mazury w okolice Olsztyna i Ostródy. Ojciec nasz, nie będąc pewien co go czeka na tym nowym, nieznanym dotąd nawet ze słyszenia miejscu, wśród powojennych ruin i raczej wrogo nastawionej do nas tej części ludności niemieckiej, która pozostawała jeszcze na „swoich” terenach – postanowił za wszelką cenę (nie przewidując, że cena ta będzie aż tak wysoka) utrzymać naszą wzorowo prowadzoną gospodarkę, nie włączając jej mimo usilnej namowy ze strony władzy do kołchozu, czyli zespołu gospodarstw państwowych. Co gorsze – nie ukrywał niechęci do tego rodzaju przemian. Wokół niedobrze się działo i nawet radość ze świeżo odzyskanej, niepełnej przecież wolności, nie zdołała wpłynąć na zmniejszenie głębokich niepokojów tamtejszej, kresowej ludności. Składała się ona w przeważającej mierze z Polaków, jak też w znacznie mniejszej części i z innych nacji, tak zwanych mniejszości narodowych. Byli wśród nich Białorusini, Ukraińcy, Cyganie, Litwini i Tatarzy oraz Żydzi, Rosjanie i inni. Nie przeszkadzało to zupełnie w zgodnym, harmonijnym współżyciu i układaniu dobrosąsiedzkich stosunków.
Członkami grup Armii Krajowej działających na wschodnich terenach byli ludzie wierzący uporczywie w możliwość stworzenia po wojnie całkowicie i prawdziwie niepodległej Polski. Stąd zbrojny opór przeciw władzy radzieckiej, bardziej czy mniej legalnie, ale siłą narzuconej. W latach 1946-1948 nastąpiły ponowne zesłania ludności cywilnej w głąb Kraju Rad. Rolnikom trudno było utrzymać się ze swej ziemi na skutek zbyt wielkich, zdecydowanie przewyższających ich możliwości produkcyjne, obowiązkowych dostaw inwentarza i płodów rolnych. Aby zabezpieczyć rodzinę w niezbędną żywność, trzeba było przechowywać ją ukrytą w specjalnych dołach i innych kryjówkach, gdy w każdej chwili groziła konfiskata całego mienia za niepełne wywiązanie się z dostaw. Był to jeden ze sposobów zmuszenia ludności do włączania swojej ziemi do kołchozów, czyli wspólnych, wielkich, źle zagospodarowanych, mizernych gospodarstw państwowych. Cała ta akcja nosiła miano kolektywizacji, która, jak się wkrótce miało okazać, była jednym z głównych błędów naszego ustroju, pogrążającym zrujnowane wojną państwo w jeszcze większą biedę. Pamiętam gwałtowne obniżenie się stopy życiowej w tym czasie, pustki w sklepach, brak lekarzy i leków, z dnia na dzień coraz bardziej opanowujący ludność stan ogólnego lęku i zagrożenia, powszechne przygnębienie, brak nadziei na jakiekolwiek zmiany na lepsze.
Całą naszą rodzinę władze radzieckie uznały za „bandycką’’, gdyż w jej przekonaniu bandytą był każdy, kto popierał polską partyzantkę. Ale my przecież byliśmy i czuliśmy się stuprocentowymi Polakami! Jakże więc pomagając w niedalekiej przeszłości innym, mogliśmy teraz odmówić pomocy w formie jedzenia lub doraźnego przenocowania swoim? Nie mówiąc już o tym, że zarówno tropieni jak i tropiciele byli uzbrojeni i przy użyciu siły mogli również wyegzekwować pewne świadczenia na ich rzecz. Groza wisiała w powietrzu, omijając na razie nas najmłodszych – mnie i moich dwóch braci. W roku 1947 poprzedzającym aresztowanie całej naszej rodziny, po dokładnej rewizji w rodzinnym domu i nie znalezieniu niczego obciążającego, aresztowano moją siostrę Franciszkę, najstarszą z przebywającego pod wspólnym dachem rodzeństwa. Podobno Frania biegała do leśnych ludzi służąc im za kuriera, o czym rodzina nie miała zielonego pojęcia. Za kilka miesięcy od chwili aresztowania otrzymaliśmy od niej list z Kazachstanu zawiadamiający, że otrzymała wyrok dziesięciu lat obozu pracy.
Teraz kolejno były realizowane aresztowania z czarnej listy, na której znalazła się cała nasza bliska i dalsza rodzina. Pewnego dnia zabrano z targu ojca i towarzyszącego mu najstarszego mego brata Włodzimierza. Dowiedzieliśmy się o tym, gdy nasz dobry sąsiad przyprowadził nam klacz z furmanką, pozostawioną na rynku bez opieki. Pamiętnego dnia 26 listopada 1948 roku, jak się post factum dowiedzieliśmy, uzbrojony po zęby oddział NKWD zorganizował zasadzkę na dwóch polskich partyzantów: Franciszka Kamińskiego i Antoniego Kiezika, przebywających chwilowo w naszym domu. O miejscu ich pobytu dowiedziano się z donosu. Oprócz bowiem dobrych, życzliwych sąsiadów, jak to zazwyczaj bywa, znaleźli się też ludzie zazdroszczący ojcu gospodarności i tego, co uzyskał własną i całej rodziny ciężką pracą. Obaj osaczeni partyzanci, widząc beznadziejność swojej sytuacji, po serii wystrzałów ze strony enkawudzistów, popełnili samobójstwo w bunkrze, w przydomowym kurniku, po czym nie wiadomo dokąd wywieziono ich zwłoki. Matka jednego z tych partyzantów zawołana przez prześladowców do pobliskiej stodoły celem zidentyfikowania zabitego, rozpoznała nagie ciało syna i nigdy nie dowiedziała się, co z nim potem zrobiono. Ta sama kobieta siedząc potem w celi przed otrzymaniem wyroku, w czasie śledztwa, udawała skutecznie głupią i głuchą, aby nie zdradzić się nieopatrznie z czymkolwiek, co mogła wiedzieć o partyzantach i nie spowodować swymi zeznaniami dalszego ciągu nieszczęść. Otrzymała wyrok dziesięć lat zesłania. Moją zamężną siostrę Jadwigę Butkiewicz, aresztowano tego samego dnia (26 listopada), pomimo zaawansowanej ciąży. Zabrano również jej męża Michała, a ich trzyletni synek pozostał przy schorowanej starej babci.
Listopad roku 1948 był bardzo chłodny i śnieżny, co nie stanowiło nowości na wschodnich terenach. Dwudziestego szóstego dnia tego miesiąca z samego rana, ja – wówczas już szesnastoletnia dziewczyna – wraz z moim rodzeństwem: dwudziestoletnią siostrą Martą, zwaną przez wszystkich Martusią oraz braćmi – osiemnastoletnim Kazimierzem, dwunastoletnim Zygmusiem i dziewięcioletnim Ignasiem, przygotowywaliśmy się do wyjazdu saniami na pobliską kolonię do znajomych w celu utarcia lnu na ich maszynach, gdyż własnych takich urządzeń nie posiadaliśmy. Jakież było zdziwienie brata Kazika, gdy wyszedłszy przed dom nie znalazł tam klaczy zaprzężonej uprzednio do sań. Po chwili spostrzegł ją nieopodal pod lasem, wyraźnie zniecierpliwioną i niespokojnie strzygącą uszami. W tym samym momencie, gdy zbliżał się ku niej, aby sprowadzić na właściwą drogę, usłyszał dochodzący z oddali niezbyt wyraźny trzask odbezpieczanej broni. Pomyślał jednak, iż to być może odgłos spowodowany łamaniem przez kogoś suchych gałęzi. Zgodnie więc z planem zasiedliśmy wygodnie w saniach. Brat świsnął w powietrzu batem i ruszyliśmy przez puszyste śnieżne zaspy. Po kilkunastu minutach przyjemnej, miękkiej sanny ujrzeliśmy wszyscy w oddali uzbrojony oddział enkawudzistów zmierzający w kierunku naszej wsi. Zamarliśmy z przerażenia.
— Koniec części pierwszej —
Wspomnienia pochodzą z książki Teresy Sworobowicz Moje wspomnienia, wyd. Havran, Gdańsk 2018