Nie tracąc czasu wysadziliśmy z sań najmłodszego Ignasia, by pędził do domu, aby uprzedzić matkę i partyzantów o niechybnym niebezpieczeństwie. Dziecko posłusznie, bardziej w jakiś instynktowny niż rozumowy sposób, świadome swej roli, pognało co sił w nogach, lecz niestety, jak się później okazało, zostało przez żołnierzy złapane i trzymane na zimnie aż do czasu zakończenia akcji, to jest od rana do późnych godzin wieczornych. Nie wiedząc na razie nic o losie najbliższych, przystąpiliśmy do pracy przy lnie, ale coś złowieszczego wisiało w powietrzu, utrudniając nam skupienie się i właściwe wykonywanie tak dobrze znanych zajęć. Gdy udało nam się wreszcie zapomnieć o niemiłym, porannym spotkaniu z mundurowymi i zwykłymi żartami pokryć niepewność i zmieszanie – ujrzeliśmy naraz w bramie szopy, jak we śnie, w kłębach mroźnych oparów wyglądających zjawiskowo groźnie, trzech enkawudzistów. Rozkaz brzmiał krótko: „zaprzęgać konia do sań”! I tak ruszyliśmy w naszą tułaczą, znaczoną odtąd krwią i łzami, młodzieńczą przyszłość… Skierowano nas do pobliskiej szkoły. Po chwili podjechano gazikiem, by zabrać siostrę Martę na przesłuchanie do domu. Pozostała nasza trójka, to jest ja i moi dwaj bracia – osiemnastoletni Kazik i dwunastoletni Zygmuś, przeraźliwie głodni, zziębnięci i wystraszeni siedzieliśmy „pod opieką” jednego żołnierza do wieczora. Przez cały ten czas słyszeliśmy wyraźnie od strony południa odgłosy licznych wystrzałów. Powracający z akcji enkawudzista oznajmił nam, że „bandyci”, czyli polscy partyzanci zostali zabici w naszym domu. Załadowani, pod konwojem, z powrotem do naszych sań, odbywaliśmy teraz drogę do mieszczącego się w nieogrzewanej bibliotece, tak zwanego Sielsowietu, stanowiącego instancję odpowiadającą zarządowi gminy. Wraz z braćmi spędziłam tam noc na stanowiących remontowe pozostałości, brudnych cegłach pod głową. Koszmary senne mieszały się z nie mniej straszną rzeczywistością. Nastał ranek. Najmłodszego z naszej trójki, dwunastoletniego Zygmusia puszczono wolno, nakazując mu pójść do domu i niczego tam nie dotykać, gdyż miejsce akcji miało byś dokładnie obfotografowane, jak domyślaliśmy się – w celach propagandowych.
Nieludzko wystraszeni, z obolałymi od całonocnego kurczenia się z zimna mięśniami, obudziliśmy się, a ściślej mówiąc, ocknęliśmy o świcie przez moment pocieszając się złudzeniem, że może to tylko makabryczny sen i za chwilę odczujemy, iż znajdujemy się jak zwykle o tej porze, w swoich niebogatych, ale zawsze czystych, przytulnych łóżkach. Nie wiedzieliśmy wówczas i wiedzieć nie mogliśmy, że od tak prozaicznej i naturalnej, a przez to niedocenianej najczęściej czynności jak sen we własnym łóżku, dzielić nas będzie od tamtej chwili długich, bardzo długich osiem lat katorgi… Gdy ja i brat Kazik siedzieliśmy półprzytomni z przerażenia, głodu, chłodu i zmęczenia, skuleni w kucki ogrzewając się własnym ciałem, napływali nowi współtowarzysze niedoli – kilkanaście osób z naszej wsi, wśród których kilka rozpoznaliśmy. Wszyscy zostaliśmy przewiezieni do odległego o osiemnaście kilometrów Brasławia. Pierwsze wrażenia stamtąd – to trzask rozsuwanych i zasuwanych metalowych drzwi, stukot ciężkich butów i ogarniająca nas ze wszystkich stron, wszechobecna ciemność. Piwnica. Zabierają brata. Znacznie później, od spotykanych przypadkowo, również aresztowanych członków dalszej i bliższej rodziny dowiedziałam się o losie najbliższych. Moja mama – Bronisława Janowicz oraz siostra Marta zostały aresztowane wieczorem, w dniu obławy na partyzantów i przewiezione również do Brasławia, o czym nie miałam pojęcia, siedząc tam w ciemnej piwnicy. Wieziono je odkrytym samochodem ciężarowym razem z ciałami zabitych partyzantów. Dowiedziałam się też, że najmłodszy z rodzeństwa, dziewięcioletni wówczas Ignaś, ten którego wysłaliśmy ze spóźnioną wiadomością o okrążeniu, a który został zatrzymany w drodze przez żołnierzy NKWD, po zakończeniu strzelaniny i wywiezieniu mamy z siostrą, pozostał sam w opustoszałym, z obfitymi śladami świeżo przelanej krwi, domu. Nie trzeba wyjaśniać, jak czuło się biedne dziecko w tej koszmarnej scenerii. Rano dołączył do niego uwolniony również dwunastoletni Zygmuś. Od tej pory wałęsali się obaj bez żadnej opieki po wsi, będąc na łasce znajomych, którzy niewiele mogli dla nich, w tych ciężkich czasach, uczynić. Żyli więc z zapasów, które pozostały na gospodarce. Wprawdzie kierownik miejscowej szkoły, uczciwy Rosjanin, długo i usilnie starał się o umieszczenie chłopców w Państwowym Domu Dziecka (Gosudarstwienyj Dietskij Sad), ale jego petycje były każdorazowo odrzucane przez władze. Odmowę uzasadniano „bandyckim” pochodzeniem tych nieletnich istot. Obowiązujące prawo zakazywało bowiem udzielania jakiejkolwiek pomocy dzieciom aresztowanych. Opiece radzieckiego państwa podlegały wyłącznie dzieci żołnierzy rosyjskich poległych na froncie. I tak do moich braciszków przylgnęła nazwa „bandyckie dzieci”, a co gorsze – w ślad za nią szło nieludzkie ich traktowanie. Miejscowi białoruscy policjanci często bili bezdomne dzieci kolbami karabinów i zagrabiali resztki naszego mienia. Dopiero po dwóch latach starań wspomnianego kierownika szkoły, dzieci przyjęto wreszcie do Domu Dziecka.
Przez piwniczne okno, wąskie i wysoko umieszczone, sączyło się nikłe, brudne światło jesiennego zmierzchu, a może poranka? Któż to wie? W ciszy piwnicznej izby słychać tylko nierówne bicie własnego, przerażonego serca… Zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile czasu upłynęło od umieszczenia mnie w tym ponurym lokum i rozdzielenia z bratem. Później okazało się, że trwało to zaledwie dwie doby, które wówczas wydawały się wiecznością. Przyniesiono mi, chyba gdzieś w środku dnia, jakąś obrzydliwą lurę do zjedzenia, a raczej do wypicia. Smakiem nie przypominała mi ona żadnej ze znanych potraw. Na szczęście, pewnie na skutek zmęczenia i przerażenia grozą sytuacji, nie odczuwałam na razie głodu. Zapoznałam się z nim za to dokładnie w ciągu długich lat więzienia. Moje pomieszczenie nie było, jak widać, przystosowane do dłuższego przetrzymywania w nim ludzi, gdyż nie było tam żadnej pryczy, czy innego urządzenia do spania. Nic – gołe ściany.
Ze smętnej zadumy wyrwał mnie głośny łoskot otwierania drzwi. Do przyczajonej w kącie lochu, zwiniętej w kłębuszek, niby jakieś zwierzątko, drobnej istoty – to znaczy do mnie – zbliżył się wojskowy, jak poznałam po przypiętych do kożucha naramiennikach, w stopniu majora. Wezwał mnie na górę do kancelaryjnego pokoju, sprawiającego niewiele mniej obskurne wrażenie od pomieszczeń piwnicznych. Usiadł za biurkiem, zadając mi kilka pytań dotyczących działań partyzanckich. Odpowiedziałam, że nic mi o tym nie wiadomo. Usłyszałam wówczas kilka stłumionych przekleństw. Przyglądając mi się bacznie, major następnie zapytał czy miałam stosunki seksualne z partyzantami. Gdy użył zbyt wulgarnych słów na określenie tego, o co mu chodziło, obudziła się we mnie dziewczęca duma i odpowiedziałam wyraźnie i z całą godnością, na jaką było mnie stać w tych warunkach, że tak brzydkich słów nie rozumiem, ani po polsku, ani po rosyjsku.
Na Boga! Byłam przecież naprawdę normalnym, niewinnym szesnastoletnim podlotkiem. Major usłyszawszy moją zdecydowaną odpowiedź, nie wrócił już więcej do tego tematu i nagle wydał mi się jakiś zakłopotany. Polecił żołnierzowi odprowadzić mnie na miejsce. Po jakimś czasie wywołano mnie na podwórze, gdzie ujrzałam duży ciężarowy, odkryty samochód załadowany ludźmi. Wśród nich rozpoznałam zamężną siostrę Jadwigę w ciąży, jej męża i mego brata Kazika. Mnie również polecono wdrapać się na platformę samochodu. Pilnowało nas na niej czterech uzbrojonych żołnierzy. Jak zwykle na tamtych terenach przy końcu listopada, tak i w tym pamiętnym roku, było bardzo zimno. Ostry wiatr smagał bezlitośnie nam twarze. Siostra moja, którą zabrano z domu, miała na sobie jakąś cieplejszą odzież. My natomiast – to znaczy ja i mój brat – aresztowani w czasie pracy przy lnie, byliśmy znacznie lżej odziani i teraz dokuczliwy chłód szczególnie mocno dawał się nam we znaki. Nikogo to, oczywiście, nie interesowało. Wyruszyliśmy w dziewięćdziesięciokilometrową drogę. Rozpoczynała się mroźna, wschodnia zima, zwykle tak dla nas – dzieci – przyjazna, a teraz nadzwyczaj surowa, wroga. Żegnajcie wspaniałe zabawy na śniegu – na zawsze! Niewiele go będzie widać z więziennego okna. I nie będzie on już nigdy tak czysty, puszysty, olśniewająco biały, jak za czasów dzieciństwa na naszych pagórkowatych polach.
Zanim przywieziono nas – jak się okazało – z Brasławia do Połocka, przemarzliśmy do szpiku kości. Podróż trwała cały dzień. Niepokój o los najbliższych potęgował własne cierpienia. Nic nie wiedziałam wówczas o ojcu aresztowanym na rynku, pozostałych braciach i siostrze Martusi zabranej ze szkoły na przesłuchanie.
— Koniec części drugiej —
Wspomnienia pochodzą z książki Teresy Sworobowicz Moje wspomnienia, wyd. Havran, Gdańsk 2018