Lata 1952-1955. Minęło już 8 lat od chwili mego uwięzienia, z czego ponad 7 spędziłem na Syberii na Kołymie. W miesiącu październiku 1952 poinformowano mnie, że za dobrą pracę, tj. systematyczne przekraczanie dziennych norm wydobycia, wyrok mój zmniejszono o 2 lata. Szczęście moje nie znało wówczas granic, tym bardziej, że było tak nieoczekiwane. Będę wolny! Nic innego nie mogło brzmieć w tym momencie piękniej. Niestety, przyszłość miała pokazać, jak złudna i krótka była to chwila szczęścia. Po wyjściu z łagru zawieziono nas (było nas więcej z taką rozbudzoną nadzieją na wolność) do powiatowego miasta Jagodnaja, gdzie była siedziba NKWD i oświadczono mi tam, że dodatkowo skazano mnie na zsyłkę na czas nieokreślony z określonym miejscem zamieszkania, gdzie miałem się meldować co dwa tygodnie w miejscowym organie NKWD. Nic gorszego nie mogłem w tym momencie usłyszeć. Do dzisiaj zadaję sobie pytanie, czy nie była to dodatkowa forma represji, takie psychiczne znęcanie się nad ludźmi. Wszystkie marzenia i plany na przyszłość, tak jak szybko powstały, tak momentalnie legły w gruzach.
Zesłano mnie na Daleką Północ do miejscowości Orotukan, niedaleko rzeki Kołyma, gdzie zostałem zatrudniony za wynagrodzeniem w Fabryce Naprawczej Urządzeń Górniczych. Zakwaterowano mnie w hotelu robotniczym, gdzie mieszkałem w pokojach 20-osobowych. Ponieważ nie miałem żadnego zawodu (w momencie wybuchu wojny miałem przecież być uczniem klasy siódmej, a później już nie było możliwości nauki zawodu w ogóle) skierowano mnie do transportu fabrycznego. Nie dano mi jednak ani ubrania fabrycznego, ani też żadnej zaliczki pieniężnej na życie. Bez żadnej nadziei na przyszłość, bez pieniędzy, w jednym waciaku do pracy, na co dzień i na święto przeżywałem po raz drugi głęboki kryzys.
W tych trudnych chwilach spotkałem w fabryce kolegę z obozu, który otoczył mnie troskliwą opieką i udzielił szerokiej pomocy, na jaką tylko było go stać w tych warunkach. Kolega pracował tutaj już pół roku i miał pewne znajomości zarówno w fabryce, jak i w mieście. Mógł więc załatwić mi pracę, co też uczynił. Zostałem zatrudniony w Fabryce Budowy Maszyn i Urządzeń Energetycznych, która mieściła się w tym samym mieście. Kierownikiem fabryki była starsza pani. Darzyła ona więźniów politycznych szczerą sympatią i umożliwiła mi naukę zawodu elektryka-montera, bez odrywania się od pracy. Tak więc zostałem skierowany do wysoko wykwalifikowanego pracownika, z którym pracowałem i jednocześnie uczyłem się w szkole wieczorowej. Bardzo mi zależało, aby się czegoś nauczyć, zdobyć zawód, albowiem miałem już przecież 26 lat. Moje starania zaowocowały, gdyż już po dwóch latach zostałem mianowany brygadzistą zespołu elektryków – elektromonterów, przydzielono mi samochód – warsztat i na podstawie przepustki mogłem jeździć po całej Kołymie, przeprowadzając wszelkie naprawy urządzeń energetycznych.
Tak więc jest rok 1955 – jest to już jedenasty rok od momentu, gdy mnie aresztowano, a trzeci na zsyłce. Uczęszczając do szkoły wieczorowej, zapoznałem się z oficerem frontowym NKWD, który również się dokształcał. Był to człowiek dobrego serca. Podpowiedział mi, abym zaczął czynić starania o wyjazd do Polski, w czym zresztą bardzo mi pomógł. Jednak warunkiem uzyskania zgody na taki wyjazd było udowodnienie, że się posiada rodzinę w Polsce, która z kolei musiała przysłać pisemne zapewnienie, że mnie przyjmie i da mi pełne utrzymanie po powrocie. Kontakt z rodziną, przebywającą po tułaczce syberyjskiej w Polsce w Zielonej Górze, nawiązałem już wcześniej i w tej chwili oczekiwałem na efekty działań ze strony mamusi i dwóch sióstr. Po dłuższym, beznadziejnym już oczekiwaniu, nadeszła wiadomość z NKWD, że w ciągu 24 godzin mam się rozliczyć z zakładem pracy i zameldować w wojewódzkim Urzędzie NKWD w Magadanie. Żadna, inna wiadomość nie była w tym momencie tak ważna. Marzyłem o niej przez tysiąc nocy i dni, i oto marzenia spełniły się jak w najcudowniejszej bajce. Będę wolny, jestem wolny. Aż bałem się uwierzyć, że to prawda, że to nie sen. Ale tym razem los już nie zakpił sobie ze mnie tak, jak to było trzy lata temu i okazało się, że naprawdę będę wolny, że już jestem jedną nogą na wolności. Gdy przyjechałem do Magadanu okazało się, że jest nas więcej, bo ok. 150 osób, wyłącznie Polaków. Załadowano nas na statek towarowo-osobowy, o warunkach bardziej znośnych niż prawie jedenaście lat temu i ruszyliśmy w drogę powrotną, drogę do wolności.
Tym razem podróż z Magadanu do Buchty Nachodki trwała 6, a nie 5 dni, gdyż była akurat sztormowa pogoda. Była to jesień, koniec października, czas wiatrów i deszczów, wichur i burz. Muszę dodać, że gdy przybyliśmy do Buchty Nachodki, to witała nas orkiestra dęta. Przy dźwiękach orkiestry dętej żegnano nas także w Magadanie. Przypominam sobie, że był to zwyczaj często stosowany przez Rosjan. W niektórych kopalniach, w których dane było mi przebywać, orkiestry dęte żegnały i witały więźniów wychodzących do pracy w kopalni i powracających z niej.
W Buchcie Nachodce prosto z portu przewieziono nas do poczekalni na dworcu kolejowym, gdzie szybko urządzono dla nas prowizoryczny kiosk spożywczy. Był on świetnie zaopatrzony, wszystkiego było w bród (nawet owoce południowe), ale zaopatrzyć w nim mogli się tylko i wyłącznie byli więźniowie polityczni (a byli to sami Polacy). Postój w dworcowej poczekalni trwał ok. 8 godzin. Po upływie tego czasu kontynuowaliśmy naszą podróż, tym razem pociągiem, a miejscem docelowym był Chabarowsk. W Chabarowsku znowu się zatrzymaliśmy, ale tym razem postój był dłuższy, bo trwający ok. 1 tygodnia, a czas upłynął nam na oczekiwaniu na rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej. Mieszkaliśmy wówczas w hotelu wojsk NKWD. W dniu rocznicy byliśmy na placu defilad i oglądaliśmy defiladę. Pracując w kopalniach bądź w innych miejscach, każdy z nas musiał dobrowolnie – obowiązkowo przeznaczyć jedną pensję w roku na tzw. pożyczkę narodową, tj. na odbudowę kraju ze zniszczeń wojennych. W zamian otrzymywaliśmy wówczas obligacje, które teraz po zakończeniu obchodów rocznicy, wymieniano nam na pieniądze.
Czując się bogaczami, 10 listopada ruszyliśmy w dalszą podróż. Załadowano nas w wagony osobowe, które dołączono do pociągu towarowego. Podróż pociągiem trwała ok. 1 miesiąca i 10 dni. W czasie jej trwania otrzymywaliśmy codziennie na dworcach kolejowych jeden gorący posiłek. Pozostałe posiłki przygotowywaliśmy sobie sami i na ten cel wypłacano nam pieniądze w ilości 10 starych rubli dziennie. Z przygotowaniem posiłków nie było większych problemów. Na każdej stacji kolejowej można było zaopatrzyć się we wrzątek, tzw. kipiatok, który był za darmo. Mogliśmy więc zaparzyć sobie herbatę lub sporządzić inny jakiś ciepły napój. Ponieważ posiadaliśmy suchy prowiant zakupiony za otrzymane wcześniej pieniądze, mogliśmy więc zjadać normalne posiłki.
W trakcie tej części podróży mieliśmy dwa razy nieoczekiwane wizyty. Pierwsza z nich była w Moskwie. Do pociągu wszedł przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych i wypytywał nas o to, jak przebiegała podróż, jakie mamy skargi i zażalenia. Towarzysze niedoli zgłaszali swoje uwagi, ale wszyscy byliśmy zgodni co do tego, że była to tylko czysta formalność. Drugą, tym razem nocną wizytę odbieraliśmy przed Lwowem. Do pociągu wsiedli pracownicy NKWD i zażądali, abyśmy zwrócili wszystkie dokumenty związane z pobytem w obozach pracy i na zsyłce. Wolno nam był zatrzymać tylko dokumenty z pracy na wolności. Pozbawiono nas w ten sposób jakichkolwiek dokumentów z naszej męki i cierpień, możliwości żądania wyrównania krzywd moralnych i fizycznych, ukradziono nam po prostu po kilka (w moim przypadku aż 11) lat życia, a potraktowano nas i te fakty jakby ich w ogóle nie było.
Granicę przekraczaliśmy w Przemyślu. Płakaliśmy ze szczęścia i radości, że jesteśmy w kraju rodzinnym. Koledzy ściskali WOP-istów [w PRL służba graniczna nosiła nazwę Wojska Ochrony Pogranicza – przyp. red.] i całowali ziemię ojczystą. W Polsce otoczono nas troskliwą opieką. Wstępnie umieszczono nas w koszarach wojskowych w Przemyślu. Następnie zbadano nas szczegółowo i osoby wymagające leczenia skierowano do odpowiednich szpitali i sanatoriów. Kto nie miał rodziny, dostawał na własność ziemię lub inną materialną pomoc w zależności od zawodu i umiejętności. Wszyscy dostali po 1000 zł bezzwrotnej zapomogi i bezpłatne bilety do miejsc docelowych. Udałem się więc do najbliższej rodziny zamieszkałej w Zielonej Górze – było to 5 grudnia 1955 roku. Jakie szczęśliwe i miłe były te chwile powitań! Byłem wolny, byłem wśród swoich, mogłem decydować sam o sobie i sam za siebie. Zamieszkałem u siostry Wandy, u której mieszkała też moja mamusia. Postanowiłem, że zostanę na stałe w Zielonej Górze. Trzy miesiące nie pracowałem, odpoczywałem i dochodziłem do siebie. Po upływie tego czasu podjąłem pracę w Wytwórni Wódek, gdzie przepracowałem 8 miesięcy. Następnie od 1 stycznia 1957 roku do połowy 1965 roku pracowałem w Przemyśle Terenowym na etacie elektryka. W drugiej połowie 1965 roku podjąłem pracę w Spółdzielni Pracy „Inspra”, w której przepracowałem do 1981 roku, tj. do czasu pójścia na emeryturę.