W kręgu zapolarnym przez pół roku trwa noc, a przez pozostałe pół roku dzień. W czasie bardzo krótkiego, trwającego kilka tygodni lata kwitną piękne, żółte kwiaty, przypominające róże. Urok jednak tych kwiatów nie przesłonił widoku bezdrzewnej, pełnej trzęsawisk i grozy tundry.
Wykorzystując lato skierowano nas do robót przy budowie drogi, prawdopodobnie kolejowej, która miała połączyć Europę z Azją. Na mapie jest to zielone pasmo nad Uralem. Wśród mokradeł tundry widoczne były kępy traw. Były to głęboko idące pod wodę „słupy” ziemi mające taką zieloną grzywę – bardzo niebezpieczne, bo „słupy” się chwiały, woda je otaczająca była głęboka, więc stawanie na taką kępę było ryzykowaniem życia.
Praca nasza polegała na zasypywaniu takiej wody początkowo żwirem, a potem kamieniami. Gdy można było położyć prymitywne tory, kamienie dowoziłyśmy wagonetkami, a gdy takie nasypy udało się dobrze umocnić, układałyśmy wytrzymalsze tory, na które wjeżdżały ogromne platformy wypełnione kamieniami. Taką platformę musiały rozładować dwie osoby – była to norma dzienna (śni mi się nieraz, że nie mogę sobie z tym poradzić). To była bardzo ciężka praca. Na dodatek towarzyszyły jej ogromnie dokuczliwe komary i chyba jeszcze bardziej dokuczliwe małe muszki, które mimo tzw. „nakomarników” na twarz – przedostawały się pod nie i wgryzały w spojówki oczu, powodując nieraz płynące strużki krwi po twarzy. Droga ta nigdy nie została dokończona – nazwana więc została „Drogą donikąd”.
Zimą w Workucie panowały bardzo duże mrozy. Dochodziły do minus 70 stopni Celsjusza. Czasami w takie zimowe noce oglądałyśmy niepowtarzalne zjawisko, które występuje tylko daleko na północy – jest to zorza polarna. Mimo zmęczenia, zrywałyśmy się z prycz, by podziwiać niesamowite piękno zmieniających się świateł, przybierających nieraz fantastyczne kształty.
Ale występowało tam także i inne, groźne zjawisko, a mianowicie purga! Jest to coś w rodzaju zamieci w straszliwym wydaniu. Początkiem purgi były spadające wolno płatki śniegu, które stawały się coraz większe i osiągały prawie wielkość dłoni. Był to piękny widok. Lecz za chwilę pojawiał się silny, wyjący wiatr, stawał się wciąż coraz silniejszy i silniejszy, do tego stopnia, że nie słyszałyśmy się nawzajem i musiałyśmy mocno trzymać się za ręce, aby utrzymać się na nogach. Bywało, że całe brygady wraz z konwojentami były zasypywane przez śnieg – purgę i dopiero wiosną, gdy śniegi topniały, znajdywano zasypanych ludzi.
Purga powodowała zasypywanie torów, uniemożliwiające transport kolejowy. Wyprowadzano nas wtedy do pracy, do walki z tym żywiołem. Szalejący wiatr powodował, że śnieg wbijał się w nasze buszłaty i tiełogrejki (przenikając aż do ciała), które natychmiast zamarzały. Wyglądałyśmy jak kosmonautki.
Zwały śniegu, naniesione przez atak purgi, sięgały nieraz 6 metrów wysokości. Śnieg był tak mocno zbity, że trzeba było rozbijać go kilofami. Naszym zadaniem było przekopanie takiego tunelu, aby pociąg mógł przejechać. Zaspy były bardzo wysokie, warunki pracy bardzo trudne, dlatego tunele nie były zbyt szerokie. Kiedy przejeżdżał pociąg lub lokomotywa, starałyśmy się przybliżyć jak najbardziej do śnieżnej ściany. Nieraz poprzez wycie wiatru nie słyszałyśmy nadjeżdżającego pociągu i tylko silne światła lokomotywy były sygnałem, aby mieć się na baczności. Niestety, zdarzył się wypadek, kiedy brygadierka naszej grupy została wciągnięta przez pociąg. Zginęła na miejscu.
W końcu 1954 roku zostałam przeniesiona do innego obozu i specjalnego, wydzielonego baraku, w którym grupowano osoby przygotowywane do zwolnienia. Mój wyrok – 10 lat obozu – wkrótce dobiegał końca. Któregoś dnia wywołano mnie do biura i odczytano niezliczoną ilość paragrafów. Następnie dano do podpisania dokument, z którego wynikało, że odtąd będę stałą mieszkanką Workuty i obywatelką Związku Sowieckiego. Nie zgodziłam się podpisać, zagrożono wówczas nowym wyrokiem. Mimo wszystko nie zgodziłam się. Odprowadzono mnie z powrotem do obozu.
Po tygodniu zostałam ponownie wezwana do biura. Znowu położono przede mną dokument do podpisania, ale tym razem był to dokument stwierdzający, że w danym okresie przebywałam na terenie Workuty. Ten czas oczekiwania na decyzję był dla mnie okresem ogromnie trudnym. Wiedziałam o tym, że dodatkowy wyrok można było otrzymać za byle błahostkę. Dodatkowe wyroki wydawano bardzo często. Miałam więc przed sobą okrutne wizje, przeżyłam to strasznie i być może dlatego moment cofnięcia mnie do obozu nieraz pojawia się w moich snach.
Kiedy więc wreszcie otworzyła się przede mną brama i wyszłam na długo oczekiwaną wolność – byłam szczęśliwa! Przestałam być więźniem – ale byłam zesłańcem! Za bramą oczekiwała na mnie jedna z moich serdecznych koleżanek – Janeczka Zuba. Zamieszkałam w polskiej rodzinie P.P. Jackiewiczów. Niedługo potem znalazłam pracę w laboratorium przy jednej z kopalń. Udało mi się także otrzymać mały pokoik. Ktoś podarował mi tapczan, na którym spałyśmy we cztery: Janka, Wanda, Hala i ja. Ale było nam tam dobrze. Nawet kiedyś – w Niedzielę Palmową – ksiądz Drzepecki odprawił tam mszę świętą.
Nie wytrzymując stanu beznadziejności, jeżeli chodzi o powrót do Polski – któregoś dnia zaryzykowałam i poszłam do Urzędu NKGB w Workucie. Tam powiedziałam, że wiem, iż na mocy specjalnego polsko-sowieckiego porozumienia Polacy mogą wracać do Kraju. Wymyśliłam to na podstawie informacji, że grupa Niemek z obozu została odesłana do Niemiec. Komisarz z urzędu nieco się zdziwił, ale powiedział, abym zjawiła się za tydzień i wówczas wszystko mi wyjaśni.
Tydzień później – zaopatrzona w bieliznę na zmianę, chleb, kanapki – odprowadzona przez załzawione koleżanki, spodziewające się najgorszego – ruszyłam do gmachu NKGB. Usłyszałam, że istotnie jest możliwość powrotu do Polski, trzeba tylko nawiązać kontakt z rodziną, otrzymać od niej zaproszenie i zapewnienie, że jest w stanie utrzymać „repatrianta”.
Po powrocie do koleżanek powtórzyłam dobre wieści. Oczywiście od razu starałyśmy się nawiązać kontakt z rodzinami. Poprosiłam kolegów, którzy już wcześniej mieli kontakt z najbliższymi, aby przekazali moją ogromną prośbę o zamieszczenie w prasie w Polsce ogłoszenia, że żyję i oczekuję na kontakt z rodziną. Moja mama, szukając wszędzie informacji o moim losie, otrzymała wiadomość z Czerwonego Krzyża, że ja nie żyję. Ale serce matki nie pozwoliło uwierzyć jej w tę smutną wiadomość. Na Wybrzeżu, w Gdańsku, szczęśliwym trafem mama odczytała w prasie moje ogłoszenie. Nawiązała więc szybko kontakt z rodziną, która dała to ogłoszenie, a potem ze mną. Musiała załatwić mnóstwo formalności, setki papierów, które po jakimś czasie dotarły do mnie i które złożyłam w NKGB. Ale minęło jeszcze długich 9 miesięcy, zanim przyszło zawiadomienie o wydaniu pozwolenia na mój wyjazd do Polski. Po paszport trzeba było polecieć samolotem do Syktywkaru – stolicy Republiki Komi (w tej republice znajduje się Workuta), gdyż ze względu na rozlewiska tundry, nie było tam innych dróg dojazdowych.
Wracałam do Polski pociągiem przez Moskwę. Był to czerwiec 1955 roku. Kiedy dojechaliśmy do granicy w Terespolu i zobaczyłam słup biało-czerwony i przy nim żołnierza w polskim mundurze, zaczęłam strasznie płakać. Były to chyba wszystkie łzy, tłumione przez jedenaście lat. A już wydawało mi się, że nie jestem zdolna do płaczu. Tymczasem szlochałam straszliwie, nie mogąc z siebie wydobyć słowa. Kiedy pociąg zatrzymał się na stacji i wszedł celnik, pytając o paszporty, widząc, że coś się ze mną dzieje, chyba nawet nie poprosił mnie o paszport. Do ostatniej chwili nie byłam pewna, czy dojadę, czy to prawda, że jestem już w Kraju.
Spotkanie z rodziną było niesamowite. Moja mama w pierwszym momencie mnie nie poznała. Dopiero gdy zawołałam „mamusiu” – wtedy mnie poznała i wyciągnęła ramiona – najmilsze, najukochańsze, najdroższe na świecie, w które wtuliłam się jak małe dziecko. Płakałyśmy obie. Ileż musiało przeżyć jej biedne serce, o tym chyba świadczyła Jej mocno posiwiała głowa. Dowiedziałam się, że Tato zmarł w rok po moim aresztowaniu.
Zamieszkałam w Gdańsku. Dzięki temu, że była polityczna odwilż po zdaniu egzaminu z chemii i fizyki dostałam się na studia. Nie mogę opisać, jaka byłam szczęśliwa. W gronie koleżanek i kolegów, mimo, że byłam od nich starsza, czułam się cudownie. Studia ukończyłam z bardzo dobrymi wynikami. Byłam dumna, bo dotrzymałam danego sobie słowa, że zostanę lekarzem.
W 1959 roku wyszłam za mąż za wspaniałego człowieka inż. Leona Jana Powolnego – już niestety nie żyjącego. Mam dwoje dzieci: syna Janusza – absolwenta Wyższej Szkoły Muzycznej – dyrygenta (również po lingwistyce angielskiej) i córkę Renatkę po germanistyce. Zrobiłam dwa stopnie specjalizacji z analityki lekarskiej i w latach siedemdziesiątych obroniłam pracę doktorską. Oprócz pracy lekarskiej, która mnie pochłaniała, nawiązałam kontakty z wieloma Łagiernikami – współtowarzyszami niedoli w więzieniach i obozach, skazanych tak jak i ja za walkę o Wolną i Niepodległą Polskę w szeregach Armii Krajowej.
W latach 2002-2011 byłam prezesem Zarządu Głównego Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej, a obecnie jestem Prezes Honorową naszej organizacji kombatanckiej. W ramach działalności naszego Stowarzyszenia poza opieką nad członkami naszego Stowarzyszenia, organizacją szeregu zjazdów, uroczystości patriotycznych zadbaliśmy także o trwałe ślady pamięci o żołnierzach AK – Łagiernikach w formie pamiątkowych tablic, opieki nad miejscami pamięci. Jednymi z nich są na terenie Warszawy : tablica Pamięci Łagierników w Parafii Wojskowo-Cywilnej pw. Matki Bożej Ostrobramskiej na Bemowie (odsłonięta w 2006 r. w trakcie XXII Zjazdu Łagierników Żołnierzy AK) oraz kapliczka Matki Boskiej na Pradze przy ul. Czynszowej 4, zbudowana przez członka naszego Stowarzyszenia w 1960 r., do której także w 2006 r. ufundowaliśmy tabliczkę. Oddaje ona treść podziękowań Matce Boskiej za opiekę nad nami, jaką my, kombatanci kierowaliśmy po naszym ocaleniu :
Najświętszej Marii Pannie wdzięczny za ocalenie, opiekę i pomoc w przetrwaniu ciężkiego więzienia i obozów na dalekiej Syberii oraz szczęśliwy powrót do Ojczyzny ten skromny dowód wdzięczności serca zbudował i o szacunek tego miejsca prosi Marian Dąbrowski, łagiernik 1960 r.
Dowodem na docenienie naszej działalności kombatanckiej oraz tragicznych losów w ZSRR, jakie dane nam było przeżyć było odznaczenie sztandaru naszego Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK w 2006 r. medalem „Pro Memoria” przez Kierownika Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych.
Wiele lat byłam także redaktorem „Kwartalnika” Stowarzyszenia, w którym staramy się uchronić od zapomnienia ostatnie wydarzenia historyczne i losy ludzi, którzy swoją młodość i zdrowie, a nieraz i życie poświęcili Wielkiej Sprawie. Ich wspomnienia są nieraz wstrząsającą prawdą o tym, jak okrutnym może być człowiek dla drugiego człowieka.