WIĘCEJ

    Rozmowa z Edytą Rogowską

    Warto przeczytać

    Łukasz Komła
    Łukasz Komła
    Od ponad 8 lat dzieli się tym, co go cieszy w muzyce na łamach serwisu „Nowamuzyka.pl". O polskiej muzyce pisał też do „Gazety Magnetofonowej", a od czasu do czasu na swoim blogu „Płyty (nie)słuchane". Wcześniej publikował teksty w pismach „LAIF" i „M/I Kwartalnik Muzyczny", a także do „Przekroju", „Dwutygodnika" oraz serwisu „Polyphonia".

    Wędrujemy do Berlina, aby porozmawiać z Edytą Rogowską – wokalistką, aktorką i animatorką kultury, a przede wszystkim niezwykłą kobietą spełniającą swoje artystyczne marzenia, dla której wyzwania to chleb powszedni. Doskonale odnajduje się zarówno na scenie w towarzystwie zespołu indie-rockowego, na deskach teatralnych, jak i z dziećmi oraz młodzieżą podczas warsztatów. No to w drogę!

    Łukasz Komła: Opowiedz proszę o swoich rodzinnych stronach. 

    Edyta Rogowska: Pochodzę z podkarpackiego Leżajska. Tam się wychowałam, skończyłam wszystkie możliwe szkoły, a także szkołę muzyczną pierwszego stopnia. Studia drugiego stopnia na kierunku socjologia ukończyłam w Lublinie, więc jestem panią magister. Po studiach wyprowadziłam się do Berlina i mieszkam tam do dziś. Leżajsk jest małym miasteczkiem. Dla młodzieży w zupełności wystarczające, wszędzie można się dostać z tak zwanego „buta”. Ale jak wyjedziesz raz, drugi, trzeci, to zaczynasz zauważać, czym jest duże miasto. Tętniące życiem przestrzenie i nowe zakamarki. Już w liceum czułam, że moje serce odnajdę zupełnie gdzieś indziej.

    Ł.K.: Do Berlina jeszcze wrócimy, ale najpierw chciałbym cię zapytać w takim razie o muzykę. Skąd się wzięła w twoim życiu?

    E.R.: Moje życie było przepełnione muzyką od zawsze. Mój ojciec był perkusistą i wielkim fanem polskiego jazzu. W naszym domu rozbrzmiewała Krystyna Prońko, Urszula Dudziak i ich „koleżanki”, Breakout (nawet kiedyś ojciec mnie zmusił do zaśpiewania utworu „Kiedy byłem małym chłopcem” Hej!), Dire Straits, Pink Floyd i tego typu zespoły (śmiech). Obie ze starszą siostrą uczęszczałyśmy do szkoły muzycznej. Ja pierwszy raz na scenie stałam w wieku sześciu lat. Lokalny Dom Kultury co roku organizował festiwal piosenki dziecięcej „Iskierka”. Tam, z wielką raną na kolanie (pewnie przez jakieś harce na podwórku), pierwszy raz śpiewałam do mikrofonu. Pamiętam, że mój tata dawał mi rady, jak się poruszać na scenie i ćwiczył ze mną choreografię i śpiewanie do dezodorantu.

    O ojcu mogłabym napisać książkę, może kiedyś to zrobię. Umarł na raka, będąc 49-latkiem, bardzo szybko, tuż po diagnozie. Był chory prawdopodobnie całe życie na depresję dwubiegunową. Na początku wszyscy myśleli, że jest po prostu „nienormalny”. Życie z ojcem chorującym na depresję dwubiegunową jest katastrofalne w skutkach. Albo góra albo dół. W każdej sferze życia. Ale to jemu zawdzięczam tę szaloną pasję do muzyki i szybkie dorastanie.

    Ł.K.: A jak to było ze szkołą muzyczną?

    E.R.: Moje podejście do szkoły muzycznej opierało się na zasadzie „kocham/nienawidzę”. Zależy ile miałam czasu na spotkania z koleżankami i jaką miałam nauczycielkę od fortepianu. Po skończeniu sześcioletniego programu na świadectwie znalazły się same piątki. Pewnego dnia dyrektor szkoły wezwał mnie na rozmowę, mówiąc: Edyta jak nie pójdziesz dalej, na drugi stopień, a później studia, to będę smutny. Nie możesz zmarnować talentu. To może być dyrygentura, kompozycja albo granie i śpiewanie. Musisz! Opowiedziałam o tym rodzicom. Oznaczałoby to również przeprowadzkę na okres liceum do Rzeszowa lub dojazdy. Rodzice się nie zgodzili.

    Więc jako 13-letnia utalentowana dziewczyna, obraziłam się na rodziców i na instrument. Nie dotykałam mojego pianina (nie żartuję) przez jakieś cztery lata. Tylko raz w tygodniu ścierałam z niego kurz. Miałam z tym instrumentem wręcz osobistą relację, która objawiała się podczas ścierania kurzu, mówiąc mu, że to kara i nie będę na nim grała. Po kilku latach przerwy zaczęło mi brakować uczucia klawiszy pod palcami, więc zaczęłam grać pierwsze covery piosenek muzyki popularnej (a nie Bacha!). Wtedy miałam już bzika na punkcie muzyki Pearl Jam, Davida Bowiego, Chrisa Cornel czy SkunkAnansie. Teraz żałuję, że przerwałam grę na pianinie. To nie jest jak z jazdą na rowerze.

    Ł.K.: A jak wspominasz okres studiów w Lublinie?

    E.R.: W Lublinie dużo się działo. Okres studiów był naprawdę wspaniały. Studia, nowi przyjaciele, prawdziwie niezależne życie. Milion przeprowadzek, ale zawsze ze stałą współlokatorką. Mieszkałam pięć lat niezmiennie z Jagodą, moją przyjaciółką ze szkolnej ławki. To dawało nam obydwu uczucie niesamowitej stabilizacji, obie czułyśmy się jak w domu, spędzając wspólnie czas. Socjologia jest kierunkiem bardzo obszernym, trzeba się odnaleźć, trzeba szukać tego, co cię najbardziej kręci. Więc przez te pięć lat nieustannie byłam w procesie poszukiwania. Pracowałam jako wolontariuszka przy festiwalach KODY i ElectricNights czy w Teatrze Muzycznym, albo jako moderatorka w Radio Centrum. Chciałam być zawsze blisko muzyki. Zagrałam parę niewiele znaczących koncertów, wzięłam udział w paru konkursach czy festiwalach. Nawet przez jakiś czas śpiewałam na weselach. Ale powiedziawszy szczerze, zrobiłam to tylko dla pieniędzy (śmiech). Musiałam zarabiać na siebie, bo już od osiemnastego roku życia byłam finansowo niezależna.

    Ł.K.: To teraz przenieśmy się Berlina. Jak tam się znalazłaś?

    E.R.: Dzięki pracy jako mentorka studentów programu Erasmus poznałam Niemkę – Ines z Berlina. Na jej zaproszenie trafiłam w Sylwestra do Berlina, tuż przed obroną pracy magisterskiej. Zakochałam się w tym mieście, w jego przestrzeni – nie tylko architektonicznej, ale też indywidualnej i społecznej. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co mnie tam czeka. Zaraz po skończeniu studiów odezwała się do mnie Ines, pytając, czy nie chcę u niej pomieszkać i poszukać pracy? Spakowałam się i dwa dni później spałam już u niej na kanapie. Nagle poczułam się lepiej. W Lublinie się dusiłam, bo przez całe studia trzymałam się blisko artystów, poznałam wielu ważnych tamtejszych muzyków i koniec końców nie znalazłam dla siebie, jako wokalistka, niszy. Każdy miał już swoją posadę, każdy był gdzieś twardo osadzony. Berlin spadł mi jak z nieba.

    Ł.K.: Jesteśmy w Berlinie. I co dalej?

    E.R.: Bardzo szybko znalazłam pierwszą pracą i pierwsze mieszkanie, nietypowo jak na Berlin. Pomógł duży upór i trochę szczęścia. A potem już samo się potoczyło. Od kelnerki, przez barmankę, przedszkolankę, opiekunkę uchodźców, menadżerkę klubu młodzieżowego, do absolutnego freelancerstwa. To jest moja droga zawodowa, choć nie do końca związana ze sztuką. Rozwinęłam swoje skrzydła organizatorskie pod opieką różnych instytucji tworzących międzynarodowe spotkania dla młodych ludzi. Tam wpadłam w „sidła” języka niemieckiego i to na dobre (śmiech). Aktualnie jestem referentką związaną z różnymi warsztatami – od artystycznych po spotkania młodych kobiet czy też opartych o rozmowy dotyczące eutanazji w III Rzeszy.

    Muszę przyznać, że na początku pracy jako freelancerka nie było łatwo. Na swoją pozycję – a tym samym szacunek i dobre zlecenia – trzeba długo i ciężko pracować. Zaczynam czuć nareszcie powiew dobrej passy pomimo tegorocznych pandemicznych „wichur”, braku koncertów, spotkań, warsztatów i tak dalej.

    Ł.K.: A jak wygląda twoje życie muzyczne w Berlinie?

    E.R.: Na koncerty, jam sessions i domowe spotkania u różnych muzyków chodziłam non stop… aż byłam tym zmęczona. Zaczęłam wtedy sama pisać i komponować, ale czułam, że brakuje mi drugiej artystycznej duszy. I tutaj znowu wydarzyła się rzeczy niesamowita: ValerieRenay – wokalistka zespołu Noblesse Oblige, którą notabene poznałam w Lublinie, a potem po latach przypadkowo spotkałam ją na ulicy w Berlinie, była moją nauczycielką śpiewu (dwa lata wspólnie szlifowałyśmy mój głos) i poznała mnie z Sarah Sordid. Sarah również uczyła się śpiewu z Valerie, ale nie miała wielu znajomych w Berlinie i jako wycofana oraz dość wstydliwa Brytyjka potrzebowała więcej czasu, żeby się otworzyć i stanąć na scenie. Valerie zaproponowała nam wspólne wyjście do baru. Poszłyśmy i zaiskrzyło! Poleciało jak z procy. Albo raczej my poleciałyśmy. Niedługo potem powstała nasza EP-ka „Trial & Error”, nasze pierwsze „dziecko”, którym nie wiedziałyśmy, jak się zająć.

    Obie byłyśmy nowicjuszkami, ale miałyśmy upór i motywację. Potem zagrałyśmy bardzo dużo koncertów w Berlinie, zaczynając od małych knajpeczek, a kończąc na festiwalach i demonstracjach z tysiącami ludzi. Rap nigdy nie był w spektrum moich zainteresowań. W tekstach Sarah po prostu się zakochałam po uszy. Dodatkowo oznaczało to współpracę z kobietą, wysoki poziom, odpowiedzialność, podział pracy i zabawę. Do dziś jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami.

    Jednak po paru latach, kiedy miałyśmy już cały zespół (perkusja, gitara, bas) pod nazwą Two Times Twice, zaczęło się między nami trochę psuć. Sarah nie do końca czuła, że chce być częścią zespołu w pełni.  Chciała tylko pisać. A zespół to coś więcej niż tylko teksty. Zdecydowała się na odejście. Ja też potrzebowałam zmian. Czułam się zamknięta w puszce hip-hopu, który w ogóle mi nie leżał. I nie chciałam być tylko dziewczyną od refrenów.

    Od początku tego roku pracujemy wspólnie z AlexemMoorem i Lucasem Worischem. Emocjonalny rollercoaster. Perkusja z Brazylii, gitara z Niemiec i wokal z Polski. Nawet jak nie wstrząśnięte, to wybuchowe. Ja też wiem czego chcę więc, chłopakom nie odpuszczam. Jako Two Times Twice nagraliśmy wspólną EP-kę. Niestety przez pandemię wszystko się opóźniło. Ale w końcu się udało. Nagrania odbyły się w Polsce. W 2019 poznaliśmy Borysa Sawaszkiewicza, muzyka i producenta z Pomorza. Nagraliśmy z nim poprzedni singiel, jeszcze z Sarah, „The Army of the Robots”.

    Bardzo dobrze nam się pracuje z Borysem, dlatego EP-kęrównież nagraliśmy u niego w Stobno Records. Na minialbumie znajdą się cztery utwory. Mieszanka Guano Apes, Krystyny Prońko (jedna z kompozycji jest w języku polskim „Teraz twój ruch”) i Khruangbin. Jeszcze nie wiemy, w którą stronę chcemy podążać, to dopiero początek naszej muzycznej podróży. Ale nadajemy na tych samych falach do tego stopnia, że czerpiemy ogromną przyjemność podczas wspólnego tworzenia i nagrywania. 

    Ł.K.: Zaintrygował mnie utwór „Teraz twój ruch”. Co się kryje za jego tytułem?

    E.R.: Śpiewam w nim o czasie spędzonym w kiosku. Od 13-go roku życia praca w tej zielonej budce była dużą częścią mojego życia. Inspiracją do napisania tego kawałka jest moja mama. Ta historia to trochę moja,  trochę jej historia. Bo to ona była i dalej jest szefową kiosku.

    „Teraz twój ruch, zmiana nadciąga,

    teraz twój ruch, zapisana w horoskopach

    teraz twój ruch, czeka na ciebie

    teraz twój ruch, odważ się.”

    Ł.K.: Wiem, że zajmujesz się też teatrem. Opowiedz proszę o tej sferze.

    E.R.: Moje teatralne życie zaczęło się wraz z poznaniem Teatru Brama z Goleniowa. Koncerty, wspólne festiwale, projekty. Zaprosiłam kiedyś zespół Bramy razem z reżyserem Danielem Jacewiczem do Berlina na spektakl Bite Tongue, w którym grałam, a on zaproponował mi rolę w ich słynnym spektaklu Ghost Dance. Przyjęłam propozycję i musiałam bardzo szybko nauczyć się grać, śpiewać ukraińskie i korsykańskie piosenki, krzyczeć, czuć się inaczej. Podczas pierwszej próby, jak ćwiczyliśmy monologi, poczułam tak silny przepływ wolności, że aż zemdlałam. Tak zwany fullflow. Wtedy odkryłam, że nie tylko scena z zespołem muzycznym jest moim przeznaczeniem, ale też scena dzielona z grupą teatralną. Daniel zapytał mnie po pierwszych próbach: dlaczego nigdy nie zajęłaś się teatrem, mając taki talent? Nie odpowiedziałam mu. Ale po pewnym czasie pomyślałam: musiałam jakoś żyć. Tak wyszło.

    Miałam w tym roku rozwinąć się teatralnie – warsztaty, nowe spektakle itd. Pandemia koronawirusa pokrzyżowała plany, ale nasz zespół Two Times Twice będzie wypuszczał kolejne single, jeden za drugim, żeby mocniej zaistnieć w social mediach. Planujemy pierwszy numer opublikować pod koniec stycznia 2021 roku.

    Ł.K.: Wspomniałaś wcześniej o warsztatowych zajęciach z dziećmi i młodzieżą. Rozwiń proszę ten wątek.

    E.R.: Od roku 2014 związałam się dość mocno z fundacjami organizującymi międzynarodowe wymiany młodzieży. Po paru latach pracy jako tłumaczka i organizatorka, odnalazłam w sobie powołanie do przeprowadzania własnych warsztatów artystycznych opartych na rozwiniętych przeze mnie metodach. Wspólnie z Sarah opracowałyśmy plan działania i tak się zaczęło. Rozsyłanie maili z propozycją warsztatów, pisanie tekstów i śpiewanie, komponowanie utworów i w efekcie ich  nagrania. Wiele z tych grup, z którymi pracowałyśmy (teraz prowadzę warsztaty z wieloma artystami, nie tylko z Sarah) pochodzi z regionów „zaniedbanych”. To znaczy, że młodzież i dzieci nie mają wiele możliwości rozwijania swoich talentów. Wiele z nich nawet nie wie, że ma talent muzyczny czy pisarski. Aktualnie jestem już na etapie pisania swoich własnych projektów. Pracuję w Berlinie, lokalnie, ale też bardzo często jeżdżę na niemieckie Pomorze, czy też od czasu do czasu do Polski. Jednym z dłużej trwających projektów, w który jestem aktualnie zaangażowana, to Regio Active, kolaboracja między goleniowskim Teatrem Brama i Schloss Broelin. Przygotowuję wspólnie z Alexem  Moorem wielki musical z dzieciakami w mieście Pasewalk.

    Ł.K.: Jak przedstawia się twoja współpraca z Polonią w Berlinie?

    E.R. Moja współpraca z Polonią zaczęła się dopiero wtedy, gdy poznałam mojego chłopaka Michała Żaka. Stał się trochę takim portalem pomiędzy światem, w jakim żyłama światem Polonii. Nagle okazało się, że jest bardzo dużo utalentowanych, bogatych w doświadczenia, kosmopolitycznych ludzi z Polski, którzy albo jako dzieci wyjechali za granicę, albo jak ja mieszkają tu od niedawna. Pięknym przykładem moich doświadczeń współpracy z ludźmi z Polski jest  historia z Łukaszem Polowczykiem (promotorem, artystą dźwiękowym, poetą, wokalistą, znanym z projektu aintabout me).

    Realizowałam z nim promocję zespołu szwajcarskiego zespołu darkwave. Po każdym wspólnie przepracowanym dniu, wracałam do domu z piekącymi palcami od pisania maili (śmiech) i tuzinem nowych projektów muzycznych, o których nie miałam pojęcia, a  które pokazał mi Łukasz. Bardzo dużo się od niego nauczyłam, co jest ważne w promocji świeżych singli, jak ma wyglądać kampania nowej EP-ki i tak dalej. Dodatkowo zakochałam się po uszy w Łukaszu jako artyście i człowieku. Nie widujemy się często, ale właśnie parę dni temu umówiliśmy się na spacer.

    Ł.K.: Jakie są twoje plany na przyszłość?

    E.R.: Na pewno planuję więcej działań w obszarze teatru, chcę wziąć udział w wielu warsztatach; czy to aktorskich, teatralnych, wokalnych, czy związanych z performansem. Chcę się uczyć. Wiem, że dużo już potrafię, ale czuję, iż mogę więcej i bardzo tego chcę.

    Nadchodzą też zmiany odnośnie zespołu. Prawdopodobnie zmienimy też nazwę, Two Times Twice to duet z Sarą. Obecnie zostaliśmy duetem z Alexem (gitara, klawisze, dwa wokale), ocałą resztę poprosimy komputer albo innych muzykówblisko z nami współpracujących, ale już nie będziemy rozszerzać składu grupy o kolejnychczłonków. Na koncertach wesprą nas zaprzyjaźnieni artyści.Chcemy eksperymentować muzycznie, szukać tego dźwięku, który od zawsze w nas był, ale nie wiedzieliśmy jak do niego dotrzeć, bo byliśmy zajęci prozą życia innych członków zespołu.

    Podaję jeszcze starą stronę internetową Two Times Twice, lecz jakoś niedługo chcemy ją zmienić, ale ten proces musi wynikać z nowego materiału. Zapraszam również na stronę: www.kunszt-kollektiv.de., z członkami kolektywu – Thomasem Avenhausem i Michałem Żakiem – przygotowujemy różne warsztaty. 

    Wywiad przeprowadził Łukasz Komła

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj

    Najnowsze

    Nieznana historia warszawskiej Pragi

    Praga należy do najciekawszych i najchętniej odwiedzanych przez turystów rejonów Warszawy. Ma swoją własną historię i tożsamość. Nie wszyscy...

    Zobacz także

    Skip to content