Wkrótce przyjechało kilka starszych Polek, a jedna z nich, Pani Stanisława Maciejewska, trafiła do naszego baraku i zajęła miejsce dniewalnej. To ona zastąpiła mi Panią Wisię. Pilnowała pryczy i moich rzeczy, przynosiła obiad ze stołówki. Z Panią Stasią przeżyłam około 3 lat. Została zwolniona wcześniej i w 1954 roku transportem wyjechała do Polski. Nie byłam długo sama, ponieważ wkrótce pojawiła się moja trzecia łagrowa mama – Maria Kwiatkowska, która mieszkała z nami w baraku. Pracowała w „Sapożnojmastierskoj”, ponieważ umiała szyć i reperować buty – walonki. Z nią miałam „złote życie”, bo nie dość, że dbała o mnie, o moje wyżywienie, to jeszcze prała moje ubrania, bieliznę i pościel. Traktowała mnie jak własną córkę, a była starsza ode mnie zaledwie o 16 lat.
Zostałam przeniesiona do brygady, która wydobywała glinę na „Bezimiance”. Najpierw zdejmowaliśmy nadkład: żwir, ziemię, kamyki i tym podobne, oskardami odbijałyśmy po niedużym kawałku gliny i wydobywałyśmy go na powierzchnię. Kopalnia gliny wyglądała tak, że były porobione tzw. tarasy jeden nad drugim, oddalone od siebie na wysokość ok. 1,5 metra. W momencie, kiedy odbijało się kawałek gliny, to przerzucało się go na wyższy taras, potem jeszcze na wyższy, aż do poziomu powierzchni ziemi. Na powierzchni ładowałyśmy te kawałki na taczki i przewoziłyśmy do kolejnej brygady, która ładowała je do wagoników. W tej kopalni było bardzo zimno i łatwo było się tam przeziębić. Pracowałam tam około pół roku i zachorowałam. Przewieźli mnie do łagru „Sanczasti”, który pełnił rolę przychodni, a z niej skierowano mnie do szpitala łagrowego. Okazało się, że miałam ostre zapalenie stawów. W szpitalu leżałam trzy miesiące. Od tego czasu, czyli od 1952 lub 1953 roku choruję na reumatyzm.
Był 3 maja 1954 roku. Wezwał mnie Operupołnomoczennyj (szef komórki NKWD w łagrze) do swojego biura i odczytał mi nowy wyrok. Po śmierci Stalina w 1953 roku wszystkie wyroki grupowe rozpatrywane były w pierwszej kolejności, a nasza grupa była bardzo liczna – 73 osoby. Po rozpatrzeniu wyroków naszej grupy widocznie doszli wniosku, że zbyt surowo nas potraktowano, dając najwyższe w owym czasie wyroki, więc 25 lat pozbawienia wolności zmieniono nam na 10 lat, ale pozbawienie praw obywatelskich pozostało bez zmian, czyli 5 lat. Operupołnomoczennyj po odczytaniu wyroku powiedział do mnie:
„Widzisz jaki Związek Radziecki jest dobry?! Powinnaś to docenić! Ja nie zmieniłbym ci wyroku. Zgniłabyś tu w Workucie”.
Chciałam mu odszczeknąć, ale ugryzłam się w język. Nie mogłam się doczekać, aż pozwoli mi odmaszerować. Do baraku, do swoich łagrowych przyjaciółek leciałam jak na skrzydłach. Wpadłam i krzyczę:
„Teraz wiem, że wyjdę na wolność, bo cztery lata, które mi pozostały, miną i odzyskam wolność!”.
W pierwszej dekadzie 1955 roku wyszło jednak rozporządzenie mówiące, że więźniowie, którzy odbyli 2/3 wyroku i nienagannie się sprawowali w łagrze, po rozpatrzeniu sprawy, będą mieli umorzoną 1/3 wyroku, ale bez prawa wyjazdu. Będzie to tzw. zsyłka. Pomyślałam, że to rozporządzenie mnie nie obejmie, ponieważ nie można było powiedzieć „nienaganny” o moim pobycie w łagrze. Ku mojemu zdziwieniu na początku trzeciej dekady zostałam zawieziona do Workuty na pseudo sąd. Wszystkie otrzymałyśmy zwolnienia, więc do łagru wracałyśmy jako wolne obywatelki. Na następny dzień wyrzucono mnie z baraku. Nie miałam dokąd iść, gdzie spać, nie miałam pieniędzy, żeby się utrzymać. Błąkałam się za dnia po pustkowiu, a na noc wracałam do baraku. Współwięźniarki pomagały mi, jak tylko mogły. Była to kolejna straszliwa tortura bezwzględnego sowieckiego systemu. Mogliśmy wyjść na „wolność”, ale nie mogliśmy wrócić do Kraju.
Szukałam pomocy u Olgierda, którego znałam z korespondencji, kiedy to przez grypsy poszukiwałam mojego młodszego brata. Szukając Jarka, wysłałam kilkadziesiąt grypsów do różnych łagrów męskich. Odpowiedział mi między innymi Olgierd Zarzycki, który opisywał ze szczegółami co się wydarzyło. Jeremi wraz z kolegą zorganizowali ucieczkę z łagru. Przepłynęli rzekę Workutę wpław i podążali na północ ku Karskim Wrotom, oddalonym od obozu o 80 km. Tam znajdował się dość duży port, więc chcieli wejść na jakiś zagraniczny statek i odpłynąć na zachód. Niestety akurat wtedy spadł pierwszy śnieg, który ukazał ich ślady grupie pościgowej, która dopadła ich już po 12 km. Po złapaniu, jak wszyscy uciekinierzy, dostali kulkę prosto w czoło. Ciała przywieźli pod łagier, rozebrali do naga i rzucili pod bramą na śniegu. Widok ten miał być przestrogą dla innych więźniów myślących o ucieczce. Kiedy ciała zasypał śnieg, oczyszczali je miotłą. Nocami obgryzały ich dzikie zwierzęta. Po tygodniu zostali pochowani w jednym grobie. Wszystko to opisał mi Olgierd w grypsie z 1954 roku. Po tych doniesieniach chodziłam na wpół przytomna. Nic nie pamiętam z tego okresu oprócz bólu i żalu do Pana Boga. Minęło już tyle lat, a ja nadal nie mogę się pogodzić ze śmiercią Jarka. Tylko dzicz sowiecka mogła tak postępować, bo ludzie cywilizowani nie mieliby serca.
W 1955 roku spotkałam się z Olgierdem. Poprosiłam o widzenie, podając się za jego kuzynkę. Mój Boże cóż to był za widok. Olgierd przy wzroście 175 cm ważył 46 kg, a ja przy wzroście 164 cm zaledwie 36 kg. Dwa kościotrupy. Olgierd załatwił mi kąt u łagiernika inwalidy w zamian za opiekę nad nim. Tak rozpoczęło się moje życie wolnego człowieka. Zaraz wyszło rozporządzenie, które umożliwiało zawarcie ślubu wolnego z więźniem, więc postanowiliśmy się pobrać. Miało to miejsce 12 lutego 1956 r. W Workucie nie było kościołów, więc w pokoju, w którym mieszkaliśmy, zrobiliśmy ołtarzyk i kapelan wojskowy ks. Józef Kuczyński udzielił nam ślubu. Trzy dni przed ślubem mama przywiozła biały materiał na suknię, bieliznę, pończochy, buty oraz garnitur dla Olka. Nie wspomnę o wódce i swojskich wyrobach na wesele. Koledzy łagrowi Olgierda zrobili wąskie stoły na krzyżykach, a prześcieradła służyły za obrusy.
Do Kraju z Workuty wyjechaliśmy z Olkiem w grudniu 1956 roku. Po 16 dniach od przekroczenia granicy urodził się mój syn Jeremi. Imię otrzymał po moim zamordowanym w Workucie bracie. Po dwóch latach i 8 miesiącach urodziłam córkę Marię Jolantę.
Olgierd zmarł w kwietniu 1989 roku. Od lat zajmował się pracą charytatywną na rzecz Akowców Łagierników. Postanowiłam kontynuować jego prace. W 1993 roku, na VIII Zjeździe zostałam wybrana nowym Prezesem Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej. Byłam nim przez 9 lat, a więc 3 kadencje.
Mam 93 lata. Najwyższy w Niebiesiech pozwolił mi przeżyć czas od najmniejszych „zalążków” naszego Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej poprzez jego rozkwit w 1995 roku – po „zmierzch” tegoż Stowarzyszenia. Ta mała obecnie garstka tych prawdziwych łagierników – żołnierzy Armii Krajowej wciąż jeszcze trwa i będzie trwać aż do odejścia na wieczną wartę ostatniego członka Stowarzyszenia.
Już teraz młodzi przejęli pałeczkę, to dobrze. Święty Jan Paweł II powiedział:
„Naród, który nie zna swoich korzeni, nie zna swojej historii jest pozbawiony swojej tożsamości”.
To my musimy zadbać o to, aby ta tożsamość i polskość była zachowana.