Po kilku miesiącach nasze śledztwo dotyczące działalności okupacyjnej oraz ZOW zostało zakończone i jako jedni z pierwszych byliśmy z Jarkiem sądzeni przed Wojskowym Trybunałem NKWD Białoruskiej Republiki. Prawie wszyscy dostaliśmy po 25 lat pozbawienia wolności i po 5 lat pozbawienia praw obywatelskich. Niektórzy z nas, w tym i ja, mieli klauzulę „Wykorzystać wyłącznie przy ciężkich pracach fizycznych”.
Tuż przed Bożym Narodzeniem 1948 roku wywieźli nas do Moskwy. Trafiłam do więzienia „Krasnaja Preśnia”. Spędziłam tam około dwóch tygodni. Początkowo wprowadzono nas do ogromnej celi, gdzie osadzone były tzw. Błatnyje, czyli recydywistki odsiadujące wyroki za kradzieże, zabójstwa i inne przestępstwa. Okradły nas ze wszystkiego, w co zaopatrzyli nas rodzice. Mało tego, każdą więzienną kaszę czy kromkę czerstwego chleba też nam zabierały. Na górnych pryczach siedziały nago wytatuowane „okazy” i grały w karty, a że nie miały pieniędzy, to grały o nas. Ta, która przegra, miała nas zamordować. To był koszmar! Następnego dnia powiedziałam klawiszowi, że jeśli nas nie przeniosą do celi, w której siedzą więźniarki sądzone za przestępstwa polityczne, to będzie kilka trupów. Opowiedziałam mu o tym, że więźniarki nas okradły. Po godzinie do naszej celi weszło kilku funkcjonariuszy więziennych, a najstarszy rangą powiedział, że za minutę mają się przed nim znaleźć wszystkie nasze rzeczy, a jeśli nie, to zostanie na nie nałożony dwudniowy karcer o chlebie i wodzie. Za chwilę z górnych prycz leciały nasze ubrania. „A gdzie prowiant?” zapytał ten sam funkcjonariusz, a one „Zjadłyśmy!”. „To znaczy, że macie 5 dni karceru tylko o chlebie i wodzie” – odpowiedział. Zostałyśmy przeniesione do mniejszej celi, do więźniarek politycznych. Cisza, spokój. Dostałyśmy miejsca do spania na pryczy. W poprzedniej celi spałyśmy na zimnej, betonowej podłodze.
Po dwóch tygodniach przewieźli nas bydlęcymi wagonami na północ do Kirowa. Tu trafiłyśmy od razu do celi więźniarek politycznych. Po trzech tygodniach nastąpił kolejny etap i z Kirowa w bydlęcych wagonach, z dziurą w podłodze na załatwianie potrzeb fizjologicznych, wieźli nas dalej na północ. Karmiono nas słonymi śledziami. Dawali bardzo mało wody do picia, więc ludzie często mdleli z pragnienia.
W takich warunkach dojechaliśmy do Workuty. Pociąg zatrzymał się. Rozpoczęto „sortowanie”. Mężczyźni na lewo, kobiety na prawo. Po uformowaniu kolumn, z workami na plecach ruszyliśmy do „łagru przesylnego”. Jak długo maszerowaliśmy, nie pamiętam. Człowiek mierzy czas wschodem i zachodem słońca. Na Workucie na przełomie lutego i marca występuje zjawisko „czarnych nocy”, a więc mrok panuje 18 h, a dzień, tzn. półmrok ok. 5-ciu. Odmierzanie czasu nie było możliwe. Po dojściu do obozu, który pełnił funkcję punktu „przesylnego”, porozmieszczali nas w barakach-celach. Mieliśmy tu czekać, aż rozdzielą nas do baraków, w których będziemy mieszkać. Kiedy weszłyśmy do nich, to padliśmy na pryczach z kompletnego wycieńczenia. Po kilku dniach zaczęli wywoływać pojedyncze osoby z baraków. Znów kazano uformować nam kolumnę i pod konwojem żołnierzy z bronią i psami ruszyliśmy do łagru. Kiedy do niego dotarliśmy, moim oczom ukazał się ogrom śniegu. Wszystko było zasypane, moja wyobraźnia nie była na tyle wybujała, aby wyobrazić sobie wykopane w śniegu tunele, które były ścieżkami.
Po sprawdzeniu dokumentów, wpuszczono nas do łagru, gdzie nadal musieliśmy czekać na trzaskającym mrozie. Tupałyśmy, dreptałyśmy, ruszałyśmy się, aby nie zamarznąć. Wreszcie po długim czasie stania na tym mrozie, przyszła kobieta w mundurze i zaprowadziła nas do baraku. W każdym była tzw. dniewalnaja, czyli porządkowa, która była odpowiedzialna za palenie w piecach i sprzątanie. Zazwyczaj funkcje te pełniły stare, schorowane kobiety, nie nadające się już do ciężkich robót fizycznych. Nowoprzybyłe więźniarki musiały stawić się na komisji lekarskiej. Byłam młoda, silna i jeszcze nie zagłodzona, więc dali mi najtrudniejszą kategorię pracy. Otrzymałam łagierniczy mundur, czapkę uszatkę i walonki w rozmiarze 44, choć noszę 36. Do spania wydano nam cienki jak palec materac i koc do przykrycia. Łagier, do którego trafiłam nazywał się „Predszachtnaja”, co po polsku znaczy „przedkopalnia”.
Po otrzymaniu całego wyposażenia wróciłam do baraku, pościeliłam sobie pryczę i zasnęłam. Kiedy spałam, do baraku przyszła wyznaczona na brygadzistkę więźniarka i wyczytała nazwiska, w tym i moje, ale mnie to nie obudziło. Babcia dniewalnaja wzięła jednak sobie do serca opiekę nade mną, ponieważ obudziła mnie i powiedziała, że wszyscy poszli do stołówki na obiad. Wytłumaczyła mi, jak do niej dotrzeć i poszłam. Dostałam ugotowaną na śledziowych głowach i ościach zupę zwaną „bałanda” i kilka krupinek. Zupa była tak ohydna, że nie dałam rady jej zjeść. Na drugie danie była kasza z naparstkiem śmierdzącego oleju. Zastanawiałam się czy to zjeść, ale doszłam do wniosku, że jak nie będę nic jadła, to się wykończę. Zjadłam kaszę, ale bez oleju. Po powrocie do baraku zagrzebałam się w swoim wyrku i zasnęłam.
Rano szybko ubrałam się, wzięłam szczoteczkę i proszek do zębów oraz mały ręczniczek i pobiegłam, żeby się umyć, a tu kolejka. Nawet tak nieskomplikowanej toalety nie można było uczynić. Wraz z brygadą ruszyłam do stołówki, gdzie znów była kasza z naparstkiem oleju i kromka razowego chleba namoczonego w wodzie. Zjadłam chleb, bo byłam głodna. Po „śniadaniu” cała brygada podeszła do bramy. Rozdano nam łopaty. Formowaliśmy kolumnę, która udawała się na wyznaczone przez „naziadczyka”, czyli programistę robót, miejsce pracy. Raz było to odśnieżanie drogi, innym razem torów, kolejnym rozładowywanie worków mąki ważących po 100 kg każdy i noszenie ich do łagrowej piekarni, czy rozładowywanie produktów takich jak kasze, makarony do łagrowej kuchni.
Po powrocie z pracy przez kilka pierwszych dni byłam tak niesamowicie wykończona, że padałam na swoją pryczę i zasypiałam. Nie miałam siły iść do stołówki. Miałam jeszcze suchary i soloną słoninę, więc moczyłam suchary w gorącej wodzie, którą dostawałam od dniewalnej i wyjadałam z kubka jak zupę. Po kilku dniach starsza z więźniarek Jadwiga Filipska, roztoczyła nade mną „parasol ochronny”. Była to moja „Mama Workucka”, opiekowała się mną jak matka. Wisia codziennie przed powrotem brygad z pracy chodziła do stołówki, aby zjeść obiad i przynosiła go dla mnie w menażce. Matkowała mi ponad rok, potem ją przenieśli i zostałam sama, bez opiekunki.
——— Koniec części drugiej ———