Ja, Natalia Zarzycka z domu Odyńska, urodziłam się 27.07.1927 r. w Holi, wsi, która obecnie leży na terenie Białorusi. Byłam czwartym z dziewięciorga dzieci Teodory i Feliksa Odyńskich. We wsi Hola mieszkaliśmy do 1933 r., a do przeprowadzki do Brześcia zmusiły nas nieurodzaje, które trwały od 1930 r.
Do szkoły podstawowej poszłam w wieku 6 lat, gdyż umiałam zarówno liczyć do tysiąca, jak i pisać i czytać. Przyjęli mnie do szkoły żeńskiej im. Marii Rodziewiczówny w Brześciu, do której uczęszczała już moja starsza siostra Irena. W 1939 roku byłam już gimnazjalistką, ale niestety nauki nie rozpoczęłam, gdyż wybuchła II wojna światowa. Miałam wówczas dwanaście lat i jeden miesiąc. Od trzech lat byłam harcerką. Od 1 września miałyśmy rozkaz nieść pomoc rannym mieszkańcom poszkodowanym podczas nalotów na Brześć nad Bugiem, który był miastem strategicznym.
Niemcy do Brześcia wkroczyli 12 września 1939 roku. W tym samym dniu wróciliśmy ze wsi Motykały od Państwa Piwonich, u których „wegetowaliśmy” od 9 września w stodole. Ich dom „pękał w szwach” od uciekinierów z Brześcia. 12 września wróciliśmy do domu, który zastaliśmy w tragicznym stanie. Wyłamane drzwi wiszące na jednym zawiasie, powybijane szyby w oknach… okropny widok. W środku zostały tylko ciężkie, masywne meble, które ze względu na swój ciężar nie nadawały się do wyniesienia. Reszta naszego dobytku to było zaledwie to, co udało nam się wynieść na naszych grzbietach podczas ucieczki na wieś 9 września. Ów 9 września był to dzień bardzo ciężkiego nalotu na Brześć. Moi rodzice przed ucieczką ukryli niektóre cenne przedmioty oraz zapasy żywności w piwnicy, której 2 pary drzwi były zamykane na sztaby i podwójne zamki bardzo trudne do sforsowania. To nas uratowało, bo drzwi od piwnicy nie zostały wyłamane. I tak rozpoczęło się nasze życie w czasie okupacji niemieckiej od 12 września, a od 23 września 1939 r. w okupacji sowieckiej.
Sowieci wkroczyli do Brześcia 21 września, a dwa dni potem odbyła się słynna defilada Niemcy – Sowieci. Niemcy prezentowali się wspaniale. Dumnie, równym krokiem maszerowali w pięknych mundurach, czapkach i wypolerowanych butach. Sowieci natomiast wyglądali tak marnie, że na ich widok oniemieliśmy. Brudni, cuchnący i zaniedbani. Tak rozpoczęła się dwuletnia okupacja sowiecka.
Harcerze spotykali się od czasu do czasu. Dyskutowaliśmy o tym, jak przetrwać tę sowiecką okupację, jakie środki zapobiegawcze mamy zastosować, by zachować wiarę, język ojczysty i uratować wiele rodzin przed nędzą.
Od czerwca 1941 roku, po napaści Niemiec na ZSRR rozpoczęła się okupacja niemiecka. Młodzież polska, zwłaszcza harcerze, a w tym i ja, pomagaliśmy ludziom biednym, często przymierającym głodem. Otwarto szkoły podstawowe i gimnazja. Rozpoczęłam naukę w gimnazjum kupieckim. Nie dano mi skończyć pierwszego roku, ponieważ pewnego dnia Niemcy aresztowali wszystkich profesorów, a nam, uczniom, dali imienne skierowania do Arbeitsamtu. Mnie skierowali do pracy w Zakładach Naprawczych Telefonów. Miałam wtedy 15 lat. Od razu włączyłam się do „małego sabotażu”, który polegał na tym, że kiedy niosłyśmy wyremontowane telefony polowe do składziku, to starałyśmy się co trzeci zepsuć. Kiedy trafiały na front, to nie działały. Oprócz tego otrzymałam zlecenie obserwacji pociągów jadących na front wschodni. Warsztaty były usytuowane na „zapleczu” stacji Brześć Centralny. Wszystkie transporty jadące na front wschodni przejeżdżały przez tę stację. Miałam obserwować i liczyć pociągi z amunicją, sprzętem wojskowym i wojskiem.
Po kilku tygodniach zostałam zaprzysiężona i nadano mi ps. „Jaskółka”. Z upływem czasu powierzano mi coraz większe i bardziej odpowiedzialne zadania do wykonania. Zostałam łączniczką. Przewoziłam rozkazy, broń, amunicję oraz leki i środki opatrunkowe do Białegostoku, a stamtąd do punktów („melin” w żargonie Armii Krajowej) rozsianych po wsiach. Będąc łączniczką, przetrwałam do 1943 r. Oprócz Białegostoku i pobliskich wsi, jeździłam na Wołyń do różnych miast. Wiele razy musiałam wyskakiwać z pędzącego pociągu, ponieważ Niemcy na stacji urządzali „łapanki”. Jakimś cudem Ten w Niebiosach uchronił mnie i każdy mój „skok” kończył się dobrze.
W październiku 1943 roku SD aresztowało mojego starszego o dwa lata brata Stefana i moją Mamę. Mamę bardzo bili i katowali, ale ponieważ nic nie wiedziała o konspiracji Stefana i mojej, to nic im nie powiedziała. Po dwóch tygodniach ją zwolnili. Byłam wówczas w Białymstoku. Po powrocie, na dworcu czekała na mnie łączniczka, która powiedziała, że w domu jest „kocioł”. W ten „kocioł” wpadła moja siostra Irena i też została aresztowana. Irena miała bardzo dobre dokumenty, bo pracowała w niemieckim banku, znała biegle język niemiecki i nic nie wiedziała o naszej konspiracji, więc wypuszczono ją z więzienia po tygodniu.
Nie zastanawiając się długo, poszłam do oddalonej o 12 km od Brześcia wsi Motykały, do Państwa Piwonich, u których w 1939 roku obozowaliśmy w stodole. Mieli trzech synów i wszyscy należeli do AK. W ich posiadłości odbywały się szkolenia przyszłych partyzantów, szkolenia sanitariuszek i wiele innych AK-owskich przysposobień do przetrwania niemieckiej okupacji. Tam i ja zostałam przeszkolona w strzelaniu, obronie wręcz i doszkolono mnie w zakresie medycyny.
Pod koniec października 1943 roku nastąpił przerzut do partyzantki. Znalazłam się na Białostocczyźnie w oddziale dowódcy ps. „Boruta”, ale po kilku dniach przerzucono mnie do oddziału komendanta ps. „Skorpion”. W jego oddziale byłam sanitariuszką przez 7 miesięcy. Moim zadaniem było opatrywanie rannych, więc wywiązywałam się ze swoich obowiązków sumiennie. W tamtym czasie stoczyliśmy wiele bitew, uciekaliśmy przed „Szwabami”, przedzieraliśmy się przez lasy. Pamiętam, że jak nasz oddział był już bardzo „przetrzebiony”, dowódca otrzymał rozkaz przejścia do jakiejś miejscowości w celu uzupełnienia liczebności naszego oddziału. Pamiętam, że pewnego razu musieliśmy przejść 80 km. Marsz ten był tak wyczerpujący, że po przyjściu na miejsce wszyscy „padliśmy” nieżywi na podszycie leśne i leżeliśmy bez siły. Dotarliśmy do Lasów Janowskich i podczas walki z Niemcami zostałam ranna. Przez 9 dni byłam nieprzytomna, a po trzech miesiącach wróciłam do domu w Brześciu.
Po 1945 roku, po zakończeniu wojny i rozwiązaniu Armii Krajowej, młodzież polska na Polesiu spotykając się tak samo, jak za okupacji, rozmawiała o założeniu nowej formacji. Nie mogła się pogodzić z nową okupacją sowiecką, więc cały czas podejmowała działania związane z ruchem oporu. I tak w 1945 roku powstał Związek Obrońców Wolności, do którego również należałam i przyjęłam nowy ps. „Sfinks”. Celem organizacji było zachowanie polskości tych ziem, szerzenie świadomości narodowej, utrwalanie wartości kultury polskiej oraz nauczanie języka polskiego, historii i geografii. Naszym obowiązkiem było ratowanie polskich książek, które Sowieci palili w różnych miejscach w Brześciu.
Organizacja przetrwała do 1948 roku, gdy miała miejsce duża „wsypa”. Aresztowano około dwóch tysięcy młodzieży z ZOW-u, w tym mnie i mojego młodszego brata Jeremiego. Najpierw w urzędzie NKWD przeprowadzili śledztwo, potem nas torturowali, bili i znęcali się nad nami zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Po tygodniu bestialskich tortur przewieźli nas do więzienia w Brześciu, gdzie między lutym a czerwcem 1941 r. siedział mój Tata, jako obszarnik i wróg ludu ze wschodniej Ukrainy. Zaczęło się nasze metodyczne, trzytorowe śledztwo: działalność podczas okupacji niemieckiej, działalność po wojnie (ZOW) i szpiegostwo. Dlaczego za szpiegostwo byliśmy przesłuchiwani? Otóż mój starszy brat Stefan po powrocie z łagrów poszedł na studia do Warszawy. Rodzice co jakiś czas przesyłali mu przez znajomego kolejarza pana Wereszczyńskiego złote carskie 10-cio rublówki. Po ich sprzedaży Stefan miał pieniądze na życie. Wielu Brześcian wyjechało do Polski i dzięki mojemu bratu i panu Wereszczyńskiemu mogli utrzymywać stały kontakt z bliskimi, którzy zostali w Brześciu. Pan Wereszczyński przewoził listy, a moi młodsi bracia roznosili je pod wskazane adresy. Ostatnia partia listów wpadła w ręce NKWD. Stefan został aresztowany przez UB w Warszawie, siedział na Rakowieckiej przez półtora roku, a UB-owcy próbowali mu wmówić, że był skrzynką kontaktową między nami a rządem w Londynie. Była to totalna bzdura. Zarówno ja, jak i Jarek wypieraliśmy się szpiegostwa. Mojego brata wiele razy pobili tak dotkliwie, że nie mógł sam iść. Baliśmy się, bo w ZSRR za szpiegostwo rozstrzeliwali, a myśmy byli młodzi i chcieliśmy żyć.
——— Koniec części pierwszej ———